Wyborcza wygrana Donalda Trumpa oznacza kompromitującą dla USA ugodę z Rosją, zachwianie bezpieczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej i prawdopodobnie koniec NATO, jakie znamy.

Powyższe tezy znamy doskonale, od liberalnego „Washington Post” po byłych konserwatywnych doradców nowojorczyka. To ludzie obeznani, doświadczeni, szanowani i pewnie mają solidne argumenty. Teksty w takim stylu, pełne ostrzeżeń przed nadchodzącą apokalipsą i pouczeń, klikają się doskonale. Ludzie w ogóle uwielbiają czytać o Trumpie. Jeśli dodać do tego tony alarmistyczne, to wychodzi wręcz medialne perpetuum mobile.

Nie jestem szaleńcem. Jako Polak przy obecnych wydarzeniach światowych nie mogę kibicować wygranej nieprzewidywalnego Trumpa. Bo rzeczywiście może być ona dla nas dramatyczna. Może, ale nie musi. – Ameryka nie jest monarchią, prezydent nie może wszystkiego. Wiele będzie zależeć od otoczenia – uspokajał mnie generał H. R. McMaster, w Białym Domu w czasie prezydentury Trumpa jego doradca ds. bezpieczeństwa narodowego. Zgodnie z jego słowami Ameryka ma posiadać instytucjonalne zabezpieczenia przed szaleńczymi pomysłami oraz bezwładność mocarstwa, któremu trudno jest porzucić swoje światowe interesy. Innymi słowy – wracając do Waszyngtonu, Trump będzie musiał słuchać i liczyć się ze zdaniem Pentagonu, środowiska wywiadowczego czy Departamentu Stanu. Jeśli wpadnie na niemądry pomysł, to znajdą się wpływowi ludzie próbujący go od głupoty odciągnąć.

Na inny uspakajający argument w niedawnej rozmowie z PAP wskazywał generał Keith Kellogg, były doradca ds. bezpieczeństwa wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a. – Trump to biznesmen i jego podejście do NATO opiera się na zasadzie: jeśli nie dotrzymujesz swojej części umowy, to nie ma umowy – przekonywał. W tej wizji Trumpa jako komiwojażera opłaca się retoryczne straszenie wyjściem z NATO, ale nie sama decyzja o wyjściu z Sojuszu czy porzuceniu partnerów. Bo USA nie będzie się to opłacać ani politycznie, ani gospodarczo, niezależnie od tego, co uważa obecnie elektorat po prawej stronie. Zdanie wyborców aż tak bardzo się nie liczy. Głosowanie na Trumpa oznacza zazwyczaj ślepą przynależność do jego Kościoła, hipnotyczne podążanie za każdym jego krokiem. Jeśli samiec alfa zmienia zdanie, to reszta za nim po prostu podąży. A to, że kiedyś mówił coś innego, nikogo nie interesuje. Po co rozpamiętywać, Ameryka to w końcu „kraj zorientowany na przyszłość”.

Trump – jeśli wygra – przyniesie ze sobą do Białego Domu szaleństwo, a na wielu polach po prostu niekompetencje. Znów będzie trzy razy zmieniał zdanie w trakcie lotu samolotem. Znów będzie wybierał rozwiązania radykalne. Jak wtedy, gdy decydował się na zabicie Kasema Sulejmaniego, dowódcy irańskich sił Al-Kuds. Na planszach (Trump nie jest fanem pisemnych raportów i analiz) przedstawiono mu wtedy dziesięć scenariuszy – uporządkowanych od najbardziej łagodnej do najbardziej radykalnej decyzji. Trump wybrał ostatnią opcję z listy.

Kto będzie teraz podsuwał plansze? Jeśli wierzyć medialnym spekulacjom, kolorowo nie będzie. Raczej mniej konwencjonalni urzędnicy. Na „giełdzie nazwisk” mamy więc m.in. średnio przebojowego Kasha Patela, urzędnika, który mocno bronił Trumpa przed oskarżeniami demokratów w tzw. aferze ukraińskiej. Spokojnie można nazwać go lojalistą, jest autorem książki dla dzieci, w której „król Donald” broni się przed „Hillary Queenton”. W nowych władzach zapewne znajdzie się też miejsce dla zięcia, czyli Jareda Kushnera (którego interesują niemal wyłącznie sprawy Izraela). A także mocno krytycznego wobec Niemiec byłego ambasadora USA w RFN Rica Grenella oraz bardziej wyważonego Roberta O’Briena (były doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego), który stawał na głowie, by stworzyć jakiekolwiek mosty między Trumpem a waszyngtońskim establishmentem. Z każdym z tych polityków można i trzeba rozmawiać, każdy z nich deklarował, że Polska jest ważnym sojusznikiem USA.

W przeszłości Trump jednym pociągnięciem pióra wyprowadził Stany Zjednoczone z międzynarodowego układu nuklearnego z Iranem czy paryskiego porozumienia klimatycznego. W przypadku NATO tak łatwo jednak nie będzie. W grudniu Kongres przegłosował nowe prawo (czeka na podpis Joego Bidena). Prezydent USA nie będzie miał możliwości jednoosobowo wyprowadzić kraju z NATO bez zgody dwóch trzecich senatorów. Bez politycznego cudu osiągnięcie takiej liczby głosów dla przeciwników Sojuszu jest w izbie wyższej amerykańskiego parlamentu niemożliwe.

Bijemy więc w dzwon nieco przedwcześnie. Do wygranej Trumpa wciąż daleka droga, a nawet jeśli zwycięży, to piłka jest wciąż w grze. A obecne apokaliptyczne artykuły mają w sobie tyle samo troski co pędu za klikami. ©℗