Licząca ponad trzy dekady historia relacji polsko-ukraińskich obfitowała w wizyty, które podkreślały wyjątkowy charakter relacji dwustronnych. Nie może być wyjazdu, na którym nie padłyby słowa, że Ukraina to strategiczny partner, a Polska zrobi wszystko, by ją wzmacniać.

Nawet za rządów Wiktora Janukowycza – jako premiera i prezydenta – nie szczędzono sobie uprzejmości. W rozmowie ze mną dla „Dziennika” (jednego z poprzedników DGP) zbiegły później do Rosji polityk mówił o partnerstwie, w którym „to i łatwiej ojca bić”. Najczęściej z takich deklaracji nic nie wynikało.

Pierwsza wizyta Radosława Sikorskiego jako szefa MSZ w Kijowie nie mogła odbiegać od schematu. Były selfie niedaleko Hyatta i nawiązania do alarmu lotniczego, które miały uwypuklić dramat Ukrainy i bohaterstwo samego Sikorskiego, który nie bacząc na pożogę wojenną, do miasta przybył. Były w końcu zdjęcia – najpierw z Dmytrem Kułebą, odpowiednikiem Sikorskiego – a następnie z Wołodymyrem „Mahatmą” Zełenskim, w tradycyjnym zielonym stroju. W tym wymiarze wizyta była udana. Dystrybucja prestiżu odbyła się z zachowaniem zasad.

W warstwie konkretów tradycyjnie wystąpiły jednak pewne uciążliwości. Sikorski pojechał do Kijowa – trzeba mu to oddać – przygotowany. Na konferencji prasowej wyciągnął kwestię blokady granicy, wskazując – niczym jakiś pisowiec – na konieczność rozwiązania problemu z uwzględnieniem interesów polskich przewoźników. Tradycyjnie obiecał również Ukrainie Niderlandy, mówiąc, że pod koniec dekady może być członkiem UE „w swoich międzynarodowo uznanych granicach”. Czyli tu też mamy odhaczone konieczne przy takich okazjach rytuały. O blokowanej w związku ze sporem o transport granicy Sikorski i Kułeba mówili, że zostanie „uruchomiona decyzja”. Polak dodawał, że aby tak się stało, muszą „zostać przywrócone warunki uczciwej konkurencji”. Czyli sięgnął po argumenty tych, których tuwimowskie „oczytane faje” najczęściej nazywają „ruskimi onucami”.

Protest polskich przewoźników

Przypomnijmy: od jesieni na granicy polsko-ukraińskiej trwa protest polskich przewoźników, którzy twierdzą, że zawarta po wybuchu wojny umowa między Komisją Europejską a Ukrainą w sprawie przewozów towarowych zagraża polskiej branży transportowej. Od tygodni Polska domaga się od Ukraińców wyliczeń, które wskażą, jakie są koszty ukraińskich przewoźników, aby móc je porównać z kosztami polskimi czy szerzej – unijnymi. Ci jednak jak ognia unikają posługiwania się danymi. Z nieoficjalnych informacji DGP wynika, że Warszawa szacuje je na ośmiokrotnie niższe, ergo – Ukraińcy stanowią w UE nieuczciwą konkurencję. Lider protestów, związany z Ruchem Narodowym Rafał Mekler przekonuje, że skoro polscy przewoźnicy muszą respektować zasady pakietu mobilności, które sztucznie obniżyły konkurencyjność naszej branży, to dlaczego z zasad regulujących rynek UE mieliby być wyłączeni Ukraińcy, oferujący usługi ośmiokrotnie tańsze.

Rezultat jest taki, że obie strony nieco inaczej rozumieją plan rozwiązania sporu. Jak podawała „Ukrajinśka prawda” w dniu wizyty Sikorskiego, polskie Ministerstwo Infrastruktury i jego ukraiński odpowiednik „opracowały plan działania na rzecz odblokowania granicy”. Dodano jednak, że nie zakłada on zmian w umowie liberalizującej zasady przewozu między KE a Ukrainą, czyli genezy sporu. I tu pojawia się problem. Bo dzień po tym komunikacie odwrotne stanowisko zaprezentował polski minister infrastruktury.

– Musimy dokonać korekty obowiązującej umowy o handlu między UE a Ukrainą. Strona ukraińska wreszcie zgodziła się na rozmowy na ten temat – powiedział w sobotę Dariusz Klimczak z PSL na spotkaniu z protestującymi w Dorohusku, dorzucając tym samym do listy zagadnień kwestię rolnictwa.

Atmosfera relacji z Ukrainą może i zmieniła się na lepszą. Treść jednak raczej nie. Niewykluczone zresztą, że oba komunikaty się nie wykluczają. Polski rząd nie musi przecież renegocjować umowy, ale nie musi też przeszkadzać w blokadzie granicy (sąd uchylił niedawno decyzję wójta gminy Dorohusk delegalizującą protest, co daje władzom argument legalistyczny w tej sprawie). W ten sposób będzie można doczekać do czerwca, kiedy porozumienie KE–Ukraina wygasa. Wówczas będzie szansa, aby napisać je od nowa, już bez naiwnych zapisów, na które zgodził się rząd Mateusza Morawieckiego. Jeśli Polska odpuści w tej sprawie, sama zgodzi się na zaoranie jednej z najbardziej dochodowych branż gospodarki. Aby tak się nie stało, należy sobie życzyć pozostania Sikorskiego w roli dobrego policjanta w Kijowie i Brukseli, a PSL w roli „szurów” trzymających się po prostu za portfel. ©℗