Izrael zapewnia, że nie chce po wojnie okupować Strefy Gazy. Ale w jego dobre intencje nie wierzą Palestyńczycy. Wręcz przeciwnie – obawiają się drugiej Nakby.

Strefa Gazy zaczyna wyglądać jak gruzowisko, jak zrównane z ziemią syryjskie Aleppo. Z szacunków Biura Narodów Zjednoczonych ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej (OCHA) wynika, że w wyniku nalotów zniszczonych lub uszkodzonych zostało co najmniej 42 proc. mieszkań. Dane pochodzą jednak z ubiegłego weekendu, kiedy Izrael ogłosił nasilenie ataków, aby – jak przekonywał rzecznik Sił Obrony Izraela (IDF) Daniel Hagari – zminimalizować zagrożenia dla wojska w kolejnych etapach wojny. A już wcześniejsze ostrzały do łagodnych nie należały. Krócej niż tydzień po ataku Hamasu, w którym zginęło ok. 1,4 tys. osób, IDF zrzuciły na Gazę 6 tys. bomb.

Według działającego w enklawie ministerstwa zdrowia w środę liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła 5 tys. (40 proc. z nich to dzieci). Co prawda przez Rafah, jedyne przejście graniczne poza kontrolą Izraela, zaczęła płynąć pomoc humanitarna, ale organizacje alarmują, że dostawy powinny być co najmniej 20 razy większe. „Jeśli pilnie nie otrzymamy paliwa, będziemy zmuszeni w środę wieczorem wstrzymać nasze operacje w Strefie Gazy” – napisała we wtorek Agencja ONZ ds. Pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie (UNRWA). Zdaniem rzeczniczki instytucji Juliette Toumy zaspokojenie podstawowych potrzeb enklawy wymaga co najmniej 160 tys. litrów paliwa dziennie. Dziś nawet niektóre szpitale nie mają działających źródeł prądu. Zdarza się, że lekarze muszą operować przy świetle telefonów komórkowych, a zamiast środków antyseptycznych używać octu.

Gabriel Naumann z biura Lekarzy bez Granic w Jerozolimie zauważył w ubiegłotygodniowym wywiadzie dla DGP, że dziś kluczowe pytanie brzmi, czy po wojnie Strefa Gazy będzie w ogóle istnieć. Nawet amerykańska administracja zaczęła sugerować, że skala przemocy stosowanej przez Izrael jest nieproporcjonalna. O ile tuż po ataku Hamasu wypisała mu czek in blanco, o tyle teraz mocniej akcentuje kwestie humanitarne. „U podstaw naszych wysiłków na rzecz ratowania niewinnych istnień ludzkich w tym konflikcie leży przekonanie, że życie każdego cywila jest równie cenne. Cywil to cywil – bez względu na narodowość, pochodzenie etniczne, wiek, płeć czy wyznanie” – napisał w tym tygodniu na portalu X (dawniej Twitter) sekretarz stanu USA Antony Blinken. Również ubiegłotygodniowa podróż prezydenta Joego Bidena na Bliski Wschód miała być swego rodzaju ostrzeżeniem dla pełnego żądzy odwetu kraju. Zdaniem izraelskiego prawnika Michaela Sfarda Izraelczycy stali się społeczeństwem, w którym „wezwania do wymazania Gazy przestały być domeną żałosnych i marginalnych użytkowników mediów społecznościowych”. „Dziś jest to państwo, w którym politycy partii rządzącej otwarcie i bezwstydnie wzywają do drugiej Nakby (wysiedlenia i czystki etniczne ludności palestyńskiej przeprowadzone przez siły izraelskie w 1948 r. – red.), minister obrony odmawia wody, żywności i paliwa milionom cywilów, a prezydent Jicchak Herzog, dotychczas uznawany za umiarkowaną twarz Izraela, mówi, że wszyscy Gazańczycy są odpowiedzialni za zbrodnie Hamasu” – pisał na łamach centrolewicowego dziennika „Ha-Arec”.

Po wylądowaniu na lotnisku Ben Guriona w Tel Awiwie prezydent Biden rzucił się w ramiona Binjaminowi Netanjahu. Zapewniał, że USA stoją za nim murem, ale też ostrzegł przed niebezpieczeństwem niepohamowanego odwetu w obliczu szybko pogarszającego się kryzysu humanitarnego w Strefie Gazy. „Sprawiedliwości musi stać się zadość. Ale ostrzegam: nie dajcie się pochłonąć tej wściekłości. Po 11 września byliśmy w Stanach Zjednoczonych wściekli. Szukaliśmy sprawiedliwości i ją znaleźliśmy, jednak popełniliśmy po drodze różne błędy” – przekonywał przywódca USA. Jego administracja obawia się, że Izrael nie ma jasnego planu na przyszłość. Że przed przystąpieniem do zemsty nie zadał sobie nawet najbardziej podstawowych pytań – jak tego, kto powinien rządzić Gazą, jeśli bojownicy Hamasu faktycznie zostaną z niej wyparci.

Dopiero wizyta Bidena zmusiła ministra obrony Joawa Galanta do ogłoszenia wojennej strategii. Krótki i pozostawiający wiele wątpliwości plan zakłada, że wojna będzie przebiegała w trzech etapach. – Dziś znajdujemy się w fazie pierwszej. Prowadzimy kampanię wojskową opartą na nalotach. Następnie rozpoczniemy także manewry lądowe – powiedział Galant. W drugim etapie walki będą kontynuowane z mniejszą intensywnością, bo żołnierze będą wtedy pracować nad „wyeliminowaniem miejsc oporu”. Ostatnia faza przewiduje wycofanie sił państwa żydowskiego i stworzenie „nowego reżimu bezpieczeństwa” w Strefie Gazy. Tu zaczynają się schody, bo nikt w państwie żydowskim nie wie, co Galant miał na myśli. Miri Eisin, emerytowana pułkowniczka IDF i szefowa izraelskiego Institute for Counter-Terrorism, tłumaczyła w rozmowie z DGP, że „nowy reżim bezpieczeństwa” to pojęcie dotychczas nieznane. – Wydaje mi się, że jest to wyłącznie myślenie życzeniowe. Galant chciałby, żeby pojawiła się siła inna niż Izrael, która zaprowadziłaby tam porządek i sprawiła, że Hamas nie będzie w stanie prowadzić działań militarnych. Nie widzę jednak na horyzoncie żadnego kandydata – wyjaśnia Eisin.

W przestrzeni publicznej pojawiały się pomysły, by do zarządzania Gazą zaprosić inne państwa arabskie. Jest jednak mało prawdopodobne, by którykolwiek z graczy na Bliskim Wschodzie zdecydował się przyłączyć. Rządy zaangażowane w taki projekt byłyby postrzegane przez Palestyńczyków i pozostałe społeczeństwa arabskie jako współwinne działaniom Izraela. – Oznaczałoby to polityczne samobójstwo – mówi mi Hasan Alhasan z think tanku International Institute for Strategic Studies (IISS). I dodaje, że w konsekwencji władze państwa żydowskiego mogłyby utknąć w Gazie na długo.

A izraelscy eksperci przekonują w rozmowach, że okupować Strefy Gazy nie chcą. Choć jest to rozwiązanie, które zadowoliłoby część skrajnej prawicy. Ta wciąż nie może się pogodzić z wycofaniem w 2005 r. wszystkich izraelskich żołnierzy i osadników z terytoriów enklawy, które uznaje za część biblijnej ojczyzny Żydów. Pozostali Izraelczycy – przynajmniej oficjalnie – stawiają na pragmatyzm. Długotrwała okupacja oznacza koszty – nie tylko finansowe, lecz także wizerunkowe. Biden ostrzegał, że byłaby ona „wielkim błędem”. Realizacja takiego scenariusza mogłaby też osłabić poparcie działań władz Izraela na Zachodzie. – Myślę, że rząd nie chciałby samodzielnie kontrolować tego obszaru. Nie potrzebujemy tego terytorium. Nie chcemy odbudowywać osiedli, które się tam znajdowały. Nam chodzi tylko o własne bezpieczeństwo – dowodzi Harel Chorev z Centrum Studiów Bliskiego Wschodu i Afryki im. Moshe Dayana w Tel Awiwie. Jednocześnie podkreśla, że izraelska kontrola wojskowa nad Strefą przez jakiś czas po zakończeniu walk będzie nieunikniona. – Na wypadek, gdyby wydarzyło się coś nieplanowanego. Tak jak w 2007 r., kiedy Hamas brutalnie przejął Gazę z rąk Autonomii Palestyńskiej – zaznacza.

Wygodniejszym rozwiązaniem dla Izraela mogłoby być przejęcie kontroli nad Gazą przez Autonomię Palestyńską, która kierowała Zachodnim Brzegiem i Strefą Gazy do 2007 r. Powyborczy konflikt dwóch palestyńskich organizacji – Fatahu i Hamasu – doprowadził wtedy do podziału Palestyny: pierwszy przejął Zachodni Brzeg, drugi – Strefę Gazy. Na tle Hamasu ugrupowanie prezydenta Mahmuda Abbasa jawi się jako skłonny do kompromisu partner. Nie walczy i po cichu nawet współpracuje ze stroną żydowską. Scenariusz ten niósłby za sobą konkretne korzyści także dla Palestyny. Jeśli zaczęłaby znowu mówić jednym głosem, jej obywatelom łatwiej byłoby naciskać na powrót do negocjacji w sprawie utworzenia niezależnego państwa.

Netanjahu od lat doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Choć to były premier Ehud Olmert był inicjatorem blokady Strefy Gazy, po przejęciu władzy „Bibi” sprytnie ją wykorzystał, żeby zapobiec zjednoczeniu palestyńskiego przywództwa, a w efekcie uniknąć presji na wypracowanie dyplomatycznego rozwiązania konfliktu. Dlatego nie reagował, gdy Katar wysyłał na konto Hamasu przelewy, które umożliwiały mu jako takie zarządzanie Gazą. Utrzymując blokadę drastycznie obniżającą poziom życia Palestyńczyków, Netanjahu doprowadził do sytuacji, w której winą za sytuację w enklawie obarczany był Izrael, nie zaś rządzący tam Hamas. A mieszkańcy co do zasady jego porządki popierali.

Pomysł przywrócenia kontroli Autonomii nad enklawą pojawił się już przy okazji eskalacji przemocy w 2014 r. Problem w tym, że dziś taki plan wydaje się nie wchodzić w grę. Otoczenie Abbasa jest znienawidzone w Strefie Gazy prawie tak samo jak Izrael. Podobnie na Zachodnim Brzegu. Z badania przeprowadzonego w czerwcu przez Palestinian Center for Policy and Survey Research i Fundację Konrada Adenauera wynika, że ponad połowa Palestyńczyków na obu terytoriach w wyborach prezydenckich zagłosowałaby na przywódcę Hamasu Ismaila Haniję, a nie na obecnego prezydenta Autonomii Abbasa. Ten ostatni uważany jest za skrajnie nieskutecznego polityka. Na dodatek w listopadzie będzie obchodzić 88. urodziny. Biorąc pod uwagę skalę wyzwań czekających przywódcę w powojennej rzeczywistości, trudno sobie wyobrazić, żeby to Abbas mógł im sprostać.

Mieszkańcy Strefy Gazy takimi dylematami na razie nie zaprzątają sobie głowy. Obawiają się czegoś gorszego: przymusowego wysiedlenia. – Scenariusz, w którym Izrael mógłby osiągnąć maksymalistyczny cel – całkowite zniszczenie Hamasu – jest zwyczajnie niemożliwy bez przeprowadzenia czystek etnicznych w Strefie Gazy lub, mówiąc inaczej, drugiej Nakby – mówi mi Hasan Alhasan z IISS.

Izraelskie wojsko, które bombarduje dziś północną część enklawy, zrzuca z powietrza mieszkańcom kartki informujące o konieczności ewakuacji na południe. Setki tysięcy Palestyńczyków odmawiają jednak wyjazdu, obawiając się, że nie będą mogli już wrócić. Trauma uchodźstwa jest niezwykle ważnym elementem tożsamości Palestyńczyków w Strefie. Ponad 1,7 mln z ok. 2 mln mieszkańców to potomkowie osadników wypędzonych podczas wojny arabsko-izraelskiej w 1948 r. z ziem, nad którymi obecnie powiewa biało-niebieska flaga. W wyniku Nakby swoje domy musiało opuścić ponad 720 tys. Palestyńczyków.

Pojawia się też pytanie, gdzie mieliby się schronić. Południe Gazy graniczy z Egiptem, a Zachodni Brzeg z Jordanią. W obu tych państwach Palestyńczycy mieszkają od dekad. Problem w tym, że władze w Kairze i Ammanie sprzeciwiają się kolejnym przesiedleniom z obawy, że – podobnie jak 75 lat temu – okażą się one permanentne. A miejsce palestyńskich domów w Gazie i na Zachodnim Brzegu zajmą nowe izraelskie osiedla. Na dodatek gospodarki obu krajów są w fatalnym stanie. Niepokój Egiptu budzi też perspektywa zbudowania przez Hamas na jego terenie bazy, z której atakowałby Izrael. Narażałoby go to na potencjalną agresję ze strony państwa żydowskiego.

Na Bliskim Wschodzie mieszka dziś ok. 6 mln palestyńskich przesiedleńców. Duża część z nich przebywa w obozach w Libanie. To wyjątkowo biedne osiedla obklejone plakatami byłego prezydenta Palestyny Jasira Arafata, w których równie często jak utwór „Ana dammi Falasteeni” (Mam palestyńską krew) można usłyszeć strzały. Młodzi ludzie żyją tam bez perspektyw. Libańskie prawo zabrania im wyprowadzki poza granice obozu. Mają też utrudniony dostęp do studiów w Bejrucie – władze blokują im rekrutację m.in. na medycynę. Na skutek pogłębiającego się kryzysu i szalejącej hiperinflacji 93 proc. palestyńskich uchodźców w Libanie żyje w ubóstwie – wynika z szacunków UNRWA. Prawa powrotu do Palestyny nie mają. Nie mogą nawet wybrać się tam z krótką wizytą, żeby odwiedzić rodzinę. – Czasami jeździmy w okolice granicy libańsko-izraelskiej i przez lornetkę patrzymy na palestyńskie wzgórza. To jedyne, co nam zostało – opowiadała mi jedna z mieszkanek obozu Burj el Barajneh na obrzeżach Bejrutu. Jej przodkowie trafili tam w 1948 r., a sama urodziła się już na jego terenie. Współcześni mieszkańcy Gazy znają takich historii nazbyt wiele. Dlatego tym bardziej kurczowo będą się trzymać swoich domów. Nawet jeśli oznaczałoby to życie w ruinach.

Władze Izraela skupiające się teraz na przygotowaniach do ofensywy lądowej sytuację Strefy Gazy zdają się postrzegać jako problem do rozwiązania w bliżej nieokreślonej przyszłości. A dziś wiadomo już, że przerwanie bezprecedensowej fali przemocy będzie wymagać czegoś więcej niż zawieszenie broni. „Nie ma powrotu do przedwojennego statusu quo” – mówił prezydent Biden. Stwierdzenie to zawiera sugestię, że świat będzie musiał wrócić do stołu negocjacyjnego, który w ostatnich latach był najmniej preferowaną przez strony metodą radzenia sobie z izraelsko-palestyńskim problemem. ©Ⓟ