W Camp David, górskiej rezydencji prezydentów USA nieopodal Waszyngtonu, zagranicznych przywódców nie podejmowano od dawna. Ostatni raz w 2015 r. za rządów Baracka Obamy. Prezydent Republiki Korei Yoon Suk-yeol oraz premier Japonii Fumio Kishida mogli jednak liczyć na wyjątkową gościnność ze strony Amerykanów.

Dla tych ważnych sojuszników Ameryki ponownie otwarto Camp David, miejsce szczególne dla światowej polityki, na stałe zapisane już w podręcznikach historii. Bo to tutaj z Izraelczykami i Arabami negocjował Jimmy Carter, a później Bill Clinton. Na poziomie symboli Camp David to bez wątpienia coś więcej niż Biały Dom i Ogród Różany.

To, czy szczyt przywódców USA, Japonii i Korei Południowej był naprawdę historycznym momentem przełomowym, dopiero się okaże. Yoon Suk-yeol i Kishida mają w swoich krajach szerokie obozy wyborców przeciwnych postępującemu zbliżeniu. Na ten moment jednak Joe Biden, świadomie grający na skojarzeniach wiążących go ze swoimi demokratycznymi poprzednikami w Białym Domu, ma jeden duży i jeden mały powód do zadowolenia.

Ten duży to oczywiście zwiększenie presji na Chiny, którą Amerykanie wywierają szeroko, od lewa do prawa, ponadpartyjnie, na każdym szczeblu, przez każdy ośrodek. Bo tak bardzo są zaniepokojeni wzrostem znaczenia Pekinu. Właściwie każda nasza decyzja w polityce zagranicznej jest oceniana pod kątem tego, jak potencjalnie wpłynie na Chiny – tłumaczył mi niedawno jeden z amerykańskich dyplomatów. Tego oczekują coraz bardziej negatywnie nastawieni wobec Chińczyków wyborcy, tego chce większość biznesu i Pentagon. Chwilowe ocieplenia oczywiście są – jak np. ostatnia wizyta w ChRL szefa amerykańskiej dyplomacji Antony’ego Blinkena. Ale dochodzi do nich bardziej po to, by zachować z Pekinem „kanały komunikacji”, jak to wdzięcznie nazywa często Departament Stanu.

Tak więc w dobie narastającej rywalizacji Chiny–USA Waszyngtonowi udało się przy niezadowoleniu Pekinu doprowadzić do poważnego zbliżenia między największymi sojusznikami Amerykanów w regionie, bo za takie należy uznać Koreę Południową oraz Japonię. Na papierze wygląda to obiecująco – wspólne ćwiczenia wojskowe, konsultacje w trakcie kryzysów czy udostępnianie danych w przypadku rakietowych prób Korei Północnej (która od 2022 r. przeprowadziła ich już ponad 200). To sporo, bo między Tokio i Seulem wielkiego zaufania nie ma, relacje psują sprawy historyczne, sięgające jeszcze 1910 r. i rozpoczęcia okupacji Korei przez Cesarstwo Japońskie. Jeszcze w 2018 r. sprawa sądowa dotycząca wykorzystywania przez Japończyków pracy przymusowej Koreańczyków doprowadziła do sporu handlowego między państwami.

Prócz zobowiązań w Camp David ważne było oświadczenie trzech stron. Amerykanie mogą być usatysfakcjonowani jego końcową treścią. Potępiono w nim „niebezpieczne i agresywne działania” na Morzu Południowochińskim oraz Morzu Wschodniochińskim. A także stwierdzono o zdecydowanym sprzeciwie wobec wszelkich jednostronnych prób zmiany statusu quo w Cieśninie Tajwańskiej, co bezpośrednio jest wymierzone w ambicje Pekinu dotyczące Tajwanu. W zamian Joe Biden zapewniał, że zobowiązania Amerykanów wobec azjatyckich sojuszników są „żelazne”, używając dokładnie tego samego słowa jak przy opisywaniu zobowiązań USA wobec sojuszników z NATO.

Wspólne oświadczenie jest o tyle istotne, że Japończycy i Koreańczycy, dla których Chiny są głównym partnerem handlowym, nie idą zazwyczaj tak daleko retorycznie jak Biden w krytykowaniu Pekinu. Także dlatego, że kolejne restrykcje nakładane przez Amerykanów na Chińczyków odbijają się na ich gospodarkach, a firmy z regionu, takie jak Samsung czy Nissan, opierają swój rozwój na chińskich pracownikach i konsumentach. Choć Japonia do tej pory w dużej mierze przestrzegała restrykcji nałożonych przez Stany Zjednoczone na eksport półprzewodników do Chin, to Korea Południowa, drugi największy światowy producent czipów, stara się obchodzić te ograniczenia.

Drugi, pomniejszy powód do zadowolenia Bidena dotyczy kampanii wyborczej. Zdjęcia Bidena z premierem Japonii i prezydentem Korei Południowej ze słonecznego Camp David znajdą się z pewnością w wyborczych spotach demokraty. Republikanie są tutaj nieco bezradni, bo ciężko im będzie krytykować inicjatywę wymierzoną w Chiny. W czwartek kongresmeni z obu partii wystosowali oświadczenie popierające działania administracji wobec Korei Południowej i Japonii. A Biden będzie miał jeszcze następne okazje, by pokazać wyborcom, jak dobre relacje ma z sojusznikami z Azji – pierwsza już w listopadzie, gdy w San Francisco ponownie spotka się z Yoon Suk-yeolem i Kishidą. Należy przyznać, że na nieco ponad rok przed wyborami Biden na talerzu ma sporo: prócz dalszej presji na Pekin wojnę w Ukrainie oraz negocjacje dotyczące normalizacji relacji między Arabią Saudyjską a Izraelem. Z tego priorytetem dla Waszyngtonu są Chiny. ©℗