Widok paradującego w koszulce polo Jewgienija Prigożyna podczas niedawnego szczytu Rosja–Afryka w Petersburgu musiał irytować Władimira Putina. Okazuje się, że w czasach wojny i sankcji założyciel oraz szef Grupy Wagnera jest dla Kremla niezbędny. Mimo puczu może żyć i krążyć między Rosją a Białorusią. Bez niego nie da się kontynuować interesów w Afryce. I tym samym nie da się zaopatrywać w pieniądze rosyjskiej elity władzy, która po 24 lutego musi polegać na alternatywnym obiegu waluty.

Tym alternatywnym systemem – niepodlegającym sankcjom – jest właśnie Afryka, w której firmy powiązane z Prigożynem wydobywają złoto, diamenty i pierwiastki ziem rzadkich, by później zamieniać je na gotówkę w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Okazuje się, że w bizantyjskiej Rosji nie da się z dnia na dzień wyrzucić „menedżera” takiego systemu i nie ponieść strat. To m.in. dzięki Afryce Prigożyn żyje. Co prawda liderzy państw takich jak Republika Środkowoafrykańska (RŚA) czy Mali dali do zrozumienia, że jest im obojętne, kto kieruje konfederacją prywatnych firm wojskowych. W samej Rosji okazało się jednak, że Gazprom czy ministerstwo obrony nie są w stanie szybko zapełnić luki po Prigożynie.

Właśnie dlatego na szczycie Rosja–Afryka w Petersburgu poruszał się on z oficjalną akredytacją. Putin musiał go tam wpuścić i tolerować w swoim rodzinnym mieście, choć ten próbował mu wbić nóż w plecy. Tym samym Putin przyznał, że przynajmniej na jakiś czas obowiązuje zawieszenie broni.

Zdjęcie w koszulce polo pochodzi z należącego do Prigożyna hotelu Palace Trezzini nad Newą na Wyspie Wasylewskiej. Oprócz przywódcy Grupy Wagnera jest na nim dyplomata RŚA, w której firma prowadzi rozległe interesy. Między innymi wydobywa złoto w miejscowości Ndassima. Na kolejnym zdjęciu Prigożyn jest z szefem kameruńskiej telewizji sympatyzującej z Rosją – Afrique Média. W tej samej telewizji potwierdził, że nie zamierza opuszczać kontynentu. Co najmniej od 2019 r. trwa na nim coś, co on sam – ale i władze rosyjskie – określały pojęciem Projektu Kontynent, czyli ponowoczesnego kolonializmu, w którym Grupa Wagnera jest czymś na wzór Kompanii Wschodnioindyjskiej z szerokimi uprawnieniami wojskowymi, ale też administracyjnymi, politycznymi i medialnymi.

Putin ma więc wybór: albo odpuści Prigożynowi, albo jego zbiurokratyzowane państwo poradzi sobie w Afryce tak jak podczas wojny w Ukrainie. Czyli sobie nie poradzi. Czasu jest niewiele. Szczyt w Petersburgu pokazał, że wśród przywódców z Afryki panuje zniecierpliwienie, które wzmogło się jeszcze bardziej po zerwaniu przez Kreml umowy zbożowej na tranzyt ukraińskiego zboża przez porty czarnomorskie. Rezultat jest taki, że w 2019 r. na szczycie Rosja–Afryka w Soczi było 43 przywódców, a w 2023 r. zaledwie 17.

Między innymi dlatego – aby wzmocnić wpływy Rosji – liczba wagnerowców w Afryce rośnie. Według opublikowanego w najnowszym wydaniu magazynu „Time” raportu Armed Conflict Location & Event Data Project (ACLED), think tanku śledzącego działalność grupy, w tej chwili we wszystkich państwach afrykańskich jest ok. 5 tys. najemników Prigożyna, z czego połowa stacjonuje w fantomowej, ale najmocniej związanej z Rosją Republice Środkowoafrykańskiej (drugi pod względem wielkości kontyngent ma być w Mali i liczyć 1,6 tys. żołnierzy). 5 tys. to mniej więcej tyle samo, ile stacjonuje obecnie na Białorusi (takie dane podaje ukraińska straż graniczna, Łukaszenka mówi o 30 tys.). Pomiędzy Afryką a Białorusią istnieje poważny związek. Do swojego portfolio usług wagnerowcy mogą dorzucić zapewnienie logistyki dla migrantów, którzy chcieliby poszukać lepszego życia w UE, przekraczając granicę polską lub litewską. Nikt nie ma lepiej rozpoznanego popytu na taką usługę w Mali, RŚA, Kamerunie czy Sudanie. To z jednej strony forma zarabiania pieniędzy. Z drugiej usługa dla Kremla, który jest zainteresowany chaosem na unijnej granicy, aby odwrócić uwagę NATO od Ukrainy.

Wzamian za ludzi i zasoby Prigożyn oferuje rządom afrykańskim wsparcie. Nie tylko wojskowe – trenując Czarnych Rosjan, jak są określani lokalni żołnierze Wagnera – lecz także z zakresu technologii politycznych. 29 lipca w RŚA odbywało się referendum o umożliwieniu sprawowania po raz trzeci urzędu przez wspieranego przez Rosję prezydenta Faustina-Archange’a Touadérę. Zasady tego quasi-plebiscytu były jeden do jednego przeniesione z Rosji z 2020 r., gdy swoją władzę przedłużył Putin. Liczenie głosów trwa. Cały proces ochrania Grupa Wagnera.

Ten ponowoczesny kolonializm idzie zresztą jeszcze dalej. Wagnerowcy – oprócz wydobywania surowców i ingerowania w politykę – szkolą rebeliantów do organizowania przewrotów w krajach, które postrzegają jako perspektywiczne. Przy granicy RŚA z Czadem powstał obóz szkoleniowy, w którym trenuje 300 zwerbowanych rebeliantów. Ich celem jest zmiana władzy w Ndżamenie. Wagner oferuje też swoje usługi puczystom w Nigrze, który ma bogate zasoby rudy uranu.

W tym sensie grupa jest trudna do ruszenia. To narzędzie przydatne nie tylko do szczypania NATO, lecz także do prowadzenia niskim kosztem ekspedycji daleko od granic Rosji. Gdyby to miały być tylko misje państwowe, nie byłyby tak efektywne i tak potrzebne. Afryka karmi jednak rosyjską elitę. Kluczową rolę odgrywa w tym kucharz Putina. Dlatego nadal werbuje. Już nie w Moskwie i Petersburgu, aby nie drażnić Kremla, tylko – jak podaje serwis Meduza – w Omsku i Nowosybirsku. Rozpycha się w Afryce. A na Białorusi szkoli Alaksandrowi Łukaszence wojsko i szykuje się do prowokacji przeciwko Polsce i Litwie. Po puczu Grupa Wagnera nie przestała istnieć. Zmieniła po prostu formułę biznesową. ©Ⓟ