Coraz większa grupa krajów zaczyna aktywnie działać na rzecz końca wojny w Ukrainie. To znak, że prawie nie ma już takich, które nie byłyby nią zmęczone. Problem w tym, że na razie prawie każdy inaczej sobie ów koniec wyobraża.

Niespełna tydzień temu światowe media obiegła informacja, że Arabia Saudyjska zaprasza do siebie kraje zainteresowane rozmowami o pokoju. Niemal natychmiast udział w zaplanowanym na 5 i 6 sierpnia w spotkaniu zadeklarowało ok. 30 państw, m.in. Stany Zjednoczone i Ukraina, Wielka Brytania i Polska, ale także ważni przedstawiciele globalnego Południa: Indie, Brazylia i RPA. Gospodarze akcentowali w swych komunikatach, że zależy im na udziale Chin. I ostentacyjnie pominęli Rosję.

Czołganie Kremla

Niektórzy komentatorzy się zdziwili: jakże to, rozmawiać o pokoju bez jednej ze stron konfliktu? Przecież to nieracjonalne! Inni dodali dwa do dwóch, wskazując, że to kara wymierzona Moskwie przez Saudów za złamanie uzgodnień w sprawie ograniczenia wydobycia ropy, aby podbić jej cenę. Arabia Saudyjska wywiązała się ze swojej części, zmniejszając dostawy o 500 tys. baryłek dziennie w ciągu miesiąca. Natomiast Rosja zredukowała swoje jedynie o 300 tys. baryłek, tłumacząc potem pokrętnie, że eksportuje „stare zapasy”, i starając się zarobić na wzroście cen. Dodatkową korzyścią – kto wie, czy nie ważniejszą z rosyjskiego punktu widzenia – była okazja do przejęcia niektórych klientów arabskiego partnera. Rosjanie obchodzą bowiem sankcje dzięki cichej pomocy Chin oraz tzw. tankowcom widmom. Przychody rosyjskiego budżetu z tytułu eksportu ropy i tak spadły jednak w pierwszym półroczu 2023 r. niemal o połowę r/r.

Drugim faulem, którego w ostatnim czasie dopuścił się Kreml względem swoich licznych niezachodnich partnerów, było wycofanie się w połowie lipca z umowy zbożowej. To zagroziło stabilności ekonomicznej i w konsekwencji także politycznej wielu krajów Południa. Pośrednio zaś – autorytetowi Chin w tych państwach. Podniosły się bowiem głosy, że Rosja rozgrywa sprawę na własną rękę i wyłącznie we własnym interesie, poza kontrolą Pekinu. Bezpośrednim pokłosiem tej sytuacji była klęska dyplomatyczna Moskwy przy okazji szczytu Rosja–Afryka (czytaj też na str. 15). Kremlowska propaganda tłumaczyła ją w słowach pełnych oburzenia „niedopuszczalnymi naciskami Zachodu”, ale prawda jest taka, że to własna ocena sytuacji (być może z dyskretną sugestią Pekinu) zdecydowała o absencji licznych liderów, w tym takich, którzy do tej pory byli uznawani za sojuszników Rosji. Sytuację pogorszyły jeszcze ataki rakietowe na ukraiński port w Izmaile będący ostatnio głównym punktem przeładunkowym dla eksportu ukraińskiej żywności. To kolejny sygnał, że Rosja cynicznie bierze na zakładników wszystkich głodnych ludzi czekających na zboże. A są wśród nich nie tylko mieszkańcy biednej Afryki. Chińczycy też.

To wszystko zaś oznacza, że wielu politykom zebranym w ten weekend w saudyjskiej Dżuddzie będzie chodzić o więcej niż lekki prztyczek w nos Rosji. W powietrzu wisi powstanie koalicji państw zmęczonych wojną w Ukrainie do tego stopnia, że zaczną solidarnie działać na rzecz jej zakończenia. Przy stole siądą ci, którzy chcą i umieją uprawiać politykę, czyli dogadywać się pomimo strategicznych różnic w sprawach, które są wspólnym interesem. Ci, którzy tego nie potrafią i udowadniają to konsekwentnie przynajmniej od 24 lutego 2022 r., otrzymają od reszty komunikat o tym, czego się od nich oczekuje. I wątpliwą pociechą będzie dla Rosji to, że prezydent Meksyku Andrés Manuel López Obrador w pierwszej chwili zadeklarował, że pojedzie do Dżuddy tylko pod warunkiem że zaproszeni zostaną tam również przedstawiciele Moskwy. Chwilę później i tak dał do zrozumienia, że poprze ewentualne naciski na zawarcie pokoju.

To oczywiście tylko jeden z możliwych scenariuszy, bo co do ostatecznej listy gości, przebiegu i skutków saudyjskiego szczytu mamy wciąż zbyt wiele niewiadomych. Jednocześnie światu grozi nagła eskalacja kilku konfliktów na Dalekim i Bliskim Wschodzie oraz w subsaharyjskiej Afryce, z których każdy może istotnie zmodyfikować strategie poszczególnych graczy. Dlatego warto obserwować to, co się dzieje w Arabii Saudyjskiej, przez pryzmat możliwych do identyfikacji interesów głównych aktorów globalnego dramatu.

Co boli BRICS

Platforma współpracy pomiędzy Brazylią, Rosją, Indiami, Chinami i Republiką Południowej Afryki –BRICS – miała być antidotum na dominację USA i „starego Zachodu”, podobnie jak mocno na wyrost zwana czasami „azjatyckim NATO” Szanghajska Organizacja Współpracy (SCO). Dziś przyszłość obu organizacji stoi pod znakiem zapytania, bo Indie – jedyne obok Chin rzeczywiste mocarstwo w tym towarzystwie – są coraz bardziej zaniepokojone rosnącymi aspiracjami i asertywnością Pekinu, a także staczaniem się Moskwy do roli międzynarodowego bandyty (i banity). Tacy partnerzy są dla New Delhi obciążeniem wizerunkowym, a w przypadku ChRL także bezpośrednim zagrożeniem dla strategicznych interesów bezpieczeństwa narodowego. Tymczasem konfitury (czyli możliwości naprawdę intratnej kooperacji handlowej i technologicznej) są na Zachodzie.

Indie już otwarcie realizują nieoficjalne załączniki do niedawnego pakietu umów biznesowych z USA i ich sojusznikami, angażując się po stronie Zachodu na Pacyfiku. Ich marynarze dołączają do rozpoczynających się właśnie ćwiczeń morskich grupy Quad (USA, Australii i Japonii), a jednostki bojowe zawinęły w środę do Port Moresby, stolicy Papui Nowej Gwinei – kraju, który akurat niedawno podpisał z Amerykanami pakt bezpieczeństwa. Zaś w ramach rozłożonej na raty operacji luzowania więzi w nadchodzącym szczycie BRICS premier Indii Narendra Modi podobno weźmie udział tylko zdalnie. Tak jak niedawno w formule wyłącznie wirtualnej zorganizował szczyt SCO, którego był gospodarzem.

Z innych powodów tylko przez internet skomunikuje się z przywódcami BRICS Władimir Putin. Gospodarze, czyli RPA, mimo że zajmują wobec wojny w Ukrainie raczej prorosyjskie stanowisko, nie odważyli się zagwarantować satrapie, że nie zostanie on na ich terytorium aresztowany i odesłany do Hagi zgodnie z żądaniem Międzynarodowego Trybunału Karnego. Dla kraju będącego niemal bankrutem coraz bardziej uzależnionym od międzynarodowej pomocy ekonomicznej wizyta Putina byłaby wysoce niezręczna. Realne narzędzia ratunkowe dla RPA mają Waszyngton i jego partnerzy z G7, a nie Moskwa czy nawet Pekin. Decyzja prezydenta Cyrila Ramaphosy pokazała, gdzie kończy się „przyjaźń z Rosją”. A i lewicowy prezydent Brazylii Lula da Silva odetchnął z ulgą – co innego grać antyamerykańskimi resentymentami w polityce wewnętrznej i w relacjach z partnerami latynoskimi, a co innego podpadać zbyt mocno Amerykanom, od biznesu z którymi brazylijska gospodarka jest znacząco uzależniona. Niektóre tamtejsze media sugerują, że dla Luli znacznie ważniejszy od szczytu w Johannesburgu będzie ten, którego sam będzie gospodarzem już za parę dni, a dotyczący zagospodarowania i ochrony Puszczy Amazońskiej – z udziałem Boliwii, Kolumbii, Ekwadoru, Gujany, Peru, Surinamu i Wenezueli.

Nie jest przypadkiem, że właśnie Brazylia i Indie bardzo sceptycznie podchodzą do pomysłu rozszerzania BRICS o kolejne kraje (a takich aplikacji leży na stole już kilkadziesiąt). Oficjalnie obawiają się „rozmycia dotychczasowej formuły”, ale tak naprawdę – możliwości przegłosowania przez nowych, ubogich partnerów (z których większość jest lub niebawem będzie klientami Pekinu). A ani Brasilia, ani New Delhi nie zamierzają śpiewać w chińskim chórze i żyrować weksli wystawianych przez awanturniczą politykę Kremla. Albo na przykład Teheranu, bo on też aspiruje do członkostwa.

BRICS pozostanie więc pewnie platformą wymiany doświadczeń albo rytualnego bicia piany dla wielu aspirujących państw globalnego Południa. I coraz wyraźniej będzie przyjmować formułę „Chiny plus reszta”. Dla Rosji to jedna z ostatnich szans poszukiwania szerszego dyplomatycznego uznania albo przynajmniej dostawcy gestów, które jej propaganda może wykorzystać na użytek wewnętrzny. Ale nic tu nie jest przesądzone ani dane raz na zawsze i wymuszona nieobecność Putina na szczycie w Johannesburgu to pierwszy sygnał ostrzegawczy. Drugim jest to, że do BRICS wybiera się też m.in. Arabia Saudyjska, która – jak widać – może co prawda zacieśniać relacje handlowe z Chinami, ale jednocześnie od dawna buduje sobie więzy z USA w dziedzinie bezpieczeństwa. I najwyraźniej postanowiła wskazać Moskwie właściwe miejsce w szeregu. Swoją drogą bardzo wątpliwe, by po cichu nie skonsultowała swych zamiarów z Pekinem.

Coś dla siebie

Podobnie zachowuje się turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan. Wojskowe bezpieczeństwo kraju opiera wciąż na współpracy z USA, choć – jak wiadomo – potrafi nasypać piachu w tryby Paktu Północnoatlantyckiego, a z Chińczykami i Rosjanami chętnie rozmawia o interesach, starając się ich wykorzystać do własnych celów. Wspiera nie tylko krymskich Tatarów, i to nie tylko jako współbraci w wierze (co z oczywistych względów nie podoba się Rosji), lecz także – przynajmniej deklaratywnie – ukraińskie roszczenia wobec Krymu (ograniczenie rosyjskich wpływów w rejonie Morza Czarnego jest w strategicznym interesie Ankary). Coraz śmielej działa na rzecz wypierania Moskwy również z Zakaukazia. A w sprawie eksportu ukraińskiej żywności już wcześniej zdobył punkty za jednym zamachem i na Zachodzie, i na Południu, gdy stał się jednym z głównych ojców wspomnianej umowy zbożowej. Teraz, gdy Rosja odmówiła jej przedłużenia, nasiliła bombardowanie ukraińskiej infrastruktury przeładunkowej i wprost zagroziła atakami na statki pod neutralnymi banderami próbujące przełamać blokadę, Erdoğan natychmiast wkroczył do akcji. W środę rozmawiał z Putinem telefonicznie, obiecał mu zaproszenie do złożenia oficjalnej wizyty w Turcji (a takich gestów Kreml bardzo potrzebuje ze względów propagandowych) – i już ustawił się w roli dobrego pośrednika. Takiego, który potrafi rozmawiać z różnymi stronami konfliktu, a przy okazji od każdej wytargować coś dla siebie.

Ceną za zaproszenie Putina do Ankary, może nawet jeszcze w sierpniu, jest oczywiście wznowienie rosyjskiej zgody na bezpieczną żeglugę statków ze zbożem. Na razie Moskwa twierdzi, że może to zrobić jedynie po poluzowaniu sankcji, w tym dotyczących logistyki i ubezpieczeń jej własnego eksportu żywności i nawozów, ale to prawdopodobnie tylko przetargowa pozycja wyjściowa.

Nie należy zapominać, że Morze Czarne to dziś akwen strategiczny. Dla NATO, bo stanowiący pomost do newralgicznych rejonów Kaukazu i dalej, środkowego Wschodu oraz azjatyckiego interioru. Dla Chin, bo leży na trasie Pasa i Szlaku, sztandarowego projektu Pekinu. Wojna w Ukrainie paraliżuje wszelki biznes w regionie, zagraża też projektom infrastrukturalnym. Znaczenie części z nich może wzrosnąć skokowo w razie eskalacji w Zatoce Perskiej – bo Iran idzie na zderzenie i właśnie ogłosił wyposażenie swej marynarki w nowe pociski rakietowe o zasięgu 600 km. Może to tylko blef, ale przewidujący gracze muszą uwzględniać także czarne scenariusze.

Jeśli do majaczących na horyzoncie tego rodzaju zagrożeń dodamy hamującą gospodarkę w Chinach i w kilku ważnych krajach Zachodu – co reszcie świata też grozi powrotem recesji – to mamy całkiem poważne podstawy do wzmożenia na walczące strony nacisków, by nie pogłębiały globalnego chaosu w łańcuchach dostaw oraz inwestycyjnej niepewności.

Na razie stanowiska Rosji i Ukrainy co do warunków zaprzestania walki wydają się nie do pogodzenia. I Kijów, i Moskwa mogą sobie jednak na razie pozwolić na formułowanie maksymalistycznych żądań tylko dlatego, że mają istotne wsparcie z zewnątrz. Jego wycofanie albo nawet wiarygodna groźba jego ograniczenia plus jakieś nowe wydarzenia na froncie i ewidentne słabnięcie władzy tak Zełenskiego, jak i Putina mogłyby zmiękczyć stanowiska z dnia na dzień.

Gra interesów

Spotkanie w Dżuddzie daje Ukraińcom szansę – być może ostatnią i niepowtarzalną – żeby poszerzyć grono swoich sojuszników i przekonać kraje do tej pory sceptyczne, że bolesne ukaranie agresora jest także w ich interesie. Z prostego powodu: jeśli się tego zaniecha, będzie to zachęta dla Rosji do kolejnego ataku i do kolejnych pośrednich uderzeń w egzystencjalne potrzeby państw trzecich. Na drugiej szali jest równie pragmatyczna kalkulacja wielu uczestników spotkania, z której wynika, że nie opłaci im się zbyt daleko idący sukces USA. Bo to oznaczałoby zakonserwowanie globalnego układu sił. Marsz ku światu wielobiegunowemu nie jest w Brasilii, New Delhi, Rijadzie, Kairze czy Mexico City pustym hasłem. Postulat przerwania wojny nie oznacza więc automatycznie zgody na bezwarunkowe przyjęcie ukraińskiej (i amerykańskiej) wizji pokoju.

Z oczywistych powodów podobne stanowisko zajmą zapewne ci, bez których ewentualna presja na Moskwę nie będzie skuteczna. Chińczycy. Z jednej strony wojna komplikuje im biznes, ale z drugiej testowanie zachodniej sztuki wojennej cudzym kosztem ma dla nich znaczący walor poznawczy, a odciąganie części strategicznej uwagi i potencjału Zachodu od Indo-Pacyfiku oznacza większą swobodę operacyjną w tym regionie. Słaba i izolowana Rosja, skazana na chińską łaskę i niełaskę oraz sprzedająca tanio swe surowce za juany, to dodatkowy piękny prezent od losu.

To oznacza, że ani w Dżuddzie, ani na planowanych spotkaniach na forum ONZ i ewentualnie w Kijowie raczej nie uda się przekonać wszystkich ważnych uczestników do poparcia maksymalistycznego planu pokojowego prezydenta Zełenskiego. Jeśli już ma nastąpić solidarna presja na Kreml z Południa, Wschodu i Zachodu, to raczej na podstawie jakiegoś planu kompromisowego, który przerwie działania zbrojne bez zachwiania dotychczasowego układu sił lub nawet z jego lekką korektą na niekorzyść USA i ich akolitów.

Czy Waszyngton jest gotów zaakceptować taki scenariusz? Tego pewnie nie wiedzą dziś ani Jake Sullivan, który ma szefować amerykańskiej delegacji, ani Joe Biden. Nie ulega natomiast wątpliwości, że amerykański plan osłabienia lub nawet rozbicia Rosji ukraińskimi rękami lekko buksuje, a okno czasowe na jego realizację z wolna się zamyka. To może skłaniać do wyboru wróbla w garści, którego na użytek amerykańskiej kampanii wyborczej i tak nazwie się gołębiem, ba! – orłem. Jeśli zaś Waszyngton taką decyzję podejmie i dogada się co do niej z innymi ważnymi stolicami, to Kijów będzie musiał zrobić dobrą minę do złej gry i zaakceptować takie ustępstwa, jakie uznają za pożądane główni sponsorzy ukraińskiej walki z rosyjską nawałą.

Scenariusz, w którym za cenę przerwania walk Ukraina zostałaby okrojona i upokorzona, a Rosja praktycznie bezkarna, z oczywistych względów nie jest dobry dla przyszłego bezpieczeństwa Polski. Dlatego jest ważne, byśmy swojej obecności w Dżuddzie nie zmarnowali i na miarę naszych możliwości (albo nawet lekko ponad nie) działali na rzecz obrony twardego stanowiska Kijowa. Pomimo ostatnich zgrzytów we wzajemnych relacjach.

Dobra wiadomość jest taka, że spotkanie wśród palm i piasków pustyni to dopiero pierwszy krok w długim marszu. Będzie więc jeszcze sporo czasu na dyplomację. Zachód zaś wciąż ma dobrą alternatywę dla „zgniłego kompromisu”: przyspieszenie dozbrajania Ukrainy i umożliwienie generałowi Załużnemu wyprowadzenia decydującego uderzenia, które odetnie Krym i być może wymusi na Rosji ustępstwa. Bez proszenia o wsparcie tych, którzy po cichu grają przeciw USA i ich sojusznikom. Niewykluczone zresztą, że rozmowy w Arabii Saudyjskiej to tylko teatr mający uśpić czujność rosyjskich generałów. Ewentualnie rzeczywiście przygotować grunt pod rozmowy pokojowe, ale już z pozycji zwycięzcy. Oby! ©Ⓟ

Jest ważne, byśmy swojej obecności w Dżuddzie nie zmarnowali i na miarę naszych możliwości (albo nawet lekko ponad nie) działali na rzecz obrony twardego stanowiska Kijowa