To nie Marcin Przydacz rozpoczął spór na słowa. Zaczęli go ukraińscy dyplomaci, którzy – jak to się mówi – „strzelali z ucha” na Polskę w Brukseli w sprawie zamknięcia polskiego rynku dla ukraińskich produktów rolnych. Ich przekaz wzmocnił premier Denys Szmyhal, pisząc w mediach społecznościowych, że polityka Mateusza Morawieckiego jest w tej kwestii populistyczna. Zastępca szefa administracji Wołodymyra Zełenskiego – Andrij Sybiha – z kolei użył chyba najbardziej irytującego argumentu w relacjach polsko-ukraińskich. Komentując słowa Przydacza, mówił, że przekazywanie Ukrainie broni to inwestycja. Bo Ukraina broni polskiego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa regionu.

Sybiha w swojej wypowiedzi umiejętnie rozdzielił Przydacza od „społeczeństwa” polskiego, które ma być przez niego „manipulowane”. Odseparował go też od prezydentów Dudy i Zełenskiego, którzy prowadzą „otwarty i przyjazny dialog”. Przekonywał też, że ukraińscy rolnicy ryzykują życie, pracując „na zaminowanych polach i pod ostrzałem rakietowym”. Nie wspomniał jednak o tragicznym losie dwóch mieszkańców Przewodowa, którzy zginęli w wyniku upadku zabłąkanej ukraińskiej rakiety S300. Rakiety, o upadek której – co warto przypomnieć – Polska pretensji nie miała.

W zasadzie w tym momencie można by strawestować słowa Wołodymyra Zełenskiego ze szczytu NATO w Wilnie pod adresem ministra obrony Wielkiej Brytanii Bena Wallace’a: „jeśli przedstawiciele ukraińskiego państwa powiedzą Polsce, jak ma dziękować za obronę, to będziemy co rano dziękować Ukrainie”. Prawda jest jednak taka, że Ukraina walczy przede wszystkim dla siebie. Przekonywanie, że Kijów robi to dla kogoś, już dawno zostało poddane inflacji. Takie stawianie sprawy drażni nie tylko Polskę. Tak samo irytuje Brytyjczyków i Amerykanów, o czym coraz głośniej można usłyszeć na korytarzach kwatery głównej NATO w Brukseli.

Nie ma zresztą powodu, aby administracja Zełenskiego i rząd ukraiński łączyły sprawy bezpieczeństwa z rolnictwem i historią. To różne kwestie, których Polska nigdy nie wiązała. Nikt po niedosycie w czasie obchodów 80. rocznicy ludobójstwa na Wołyniu i niedorzecznym wpisie ambasadora Wasyla Zwarycza na Twitterze nie zasugerował przecież, że pas startowy na lotnisku w Rzeszowie się zużył i wymaga długotrwałej naprawy, co uniemożliwia przyjmowanie amerykańskich i brytyjskich C17. Władze w Warszawie doskonale zdają sobie sprawę, że zabijanie Rosjan w dużych liczbach przez Ukraińców jest dla Polski ogromną korzyścią. Jesteśmy zainteresowani również, aby jak najwięcej rosyjskiego sprzętu wojskowego zostało zamienione na stepach Zaporoża w złom. Osłabianie Rosji jest po prostu w interesie Polski.

Ukraińska walka nie jest jednak równoznaczna z obroną Polski. W przypadku agresji będziemy współpracowali z sojusznikami z NATO. Nie z Ukrainą.

Przykładem tego jest granica z Białorusią, którą od 2021 r. Rosjanie do spółki z Alaksandrem Łukaszenką chcą rozszczelnić, budując tam coś na wzór namiotowej republiki separatystycznej z udziałem migrantów, a teraz również wagnerowców. We wtorek doszło do incydentu z udziałem śmigłowców białoruskich sił powietrznych. W najbliższych dniach można spodziewać się wykorzystania wagnerowców do dywersji. W takiej sytuacji władze w Warszawie też mogłyby sięgnąć po argument, że broniąc się przed hybrydowymi atakami Alaksandra Łukaszenki i Władimira Putina, odciągają ich siły, które mogłyby być zaangażowane przeciwko Ukrainie. Do tego, chciałoby się powiedzieć, rolnicy na Podlasiu pracują w cieniu Mi24 w barwach białoruskich.

Zełenski próbował tonować nastroje. „W niektórych miejscach polityka stara się być ponad jednością, a emocje ponad podstawowymi interesami narodów” – napisał w mediach społecznościowych. Dodał, że nie pozwoli, aby „polityczne momenty popsuły relacje między narodami (...) Wolność i dobrobyt naszych narodów, wartości naszej Europy i zwycięstwo nad wspólnym rosyjskim wrogiem są ponad wszystko”. Zełenski próbuje się kreować na kogoś ponad tym sporem. Przerzuca jednak emocjonalność na stronę polską. Podobnie jak Sybiha chce pokazać, że to problem umownego Przydacza czy Jasiny, a nie władz w Kijowie. Nie potrafi przy tym wytłumaczyć, dlaczego w tym całym zamieszaniu na dywanik wezwano polskiego ambasadora Bartosza Cichockiego. Jedynego dyplomatę, który po 24 lutego 2022 r. z własnej woli pozostał w broniącym się Kijowie.

Dobrze byłoby, gdyby słowa Zełenskiego przełożyły się również na politykę. Choćby na tyle, żeby jego dyplomaci nie donosili w Brukseli na Warszawę w sprawie zboża i żeby ci sami dyplomaci nie wypisywali niemądrych rzeczy o Wołyniu w mediach społecznościowych.

Polska – niezależnie od tego, jak ściśle współpracuje z Ukrainą – ma prawo dbać o swoje interesy ekonomiczne i te w obszarze pamięci. Niewykluczone, że Przydacz niepotrzebnie użył określenia „wdzięczność”. Bo nie o wdzięczność w stosunkach międzynarodowych chodzi. Niewykluczone, że minister miał też gdzieś z tyłu głowy świadomość, że zbliżają się wybory i trzeba grać na polskich rolników. On sam najpewniej będzie starał się o mandat posła na Sejm z okręgu sieradzkiego. Widać to po jego aktywności w mediach społecznościowych. Więcej czasu spędza w zespole szkół mundurowo-technicznych w powiecie łaskim i w sieradzkiej straży pożarnej niż w Kijowie czy Waszyngtonie. Takie są jednak chuligańskie prawa kampanii. To, że wplata w nią uzasadnioną walkę o interesy ekonomiczne rolników, nie obciąża go. Przecież rząd Szmyhala walczy nie o tranzyt przez Polskę, tylko o polski rynek i, szerzej, rynek Europy Środkowej. Walczy o interesy nawet nie rolników ukraińskich, tylko agrooligarchów, którzy są zapleczem jego rządu i zarazem ważnym elementem klientelistycznego systemu władzy.

W sporze z Ukrainą o zboże na pierwszym miejscu nie jest głód na Globalnym Południu, tylko próba włożenia nogi w drzwi unijnego jednolitego rynku rolnego. W sporze o historię z kolei dla Ukraińców kluczowe jest pozostanie w roli ofiary bez przyznawania, że też mają swoje stodoły. To wszystko jest zrozumiałe i godne szacunku. Każde państwo ma prawo do obrony własnych interesów. Polska też. ©℗