Był czas szachowania się wielkimi okrętami z rakietami jądrowymi, nadeszła era supernowoczesnych, niewielkich jednostek do działań dywersyjnych. Podmorska wojna – tak jak podwodna żegluga – już dawno wyszła ze sfery science fiction.

Szlachetny kapitan Nemo, bohater „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, dzielny komandor Marko Ramius z filmu „Polowanie na Czerwony Październik” i wielu innych – fikcyjni bohaterowie morskich głębin od pokoleń pobudzali wyobraźnię milionów ludzi. Jednostki podwodne projektowali m.in. Leonardo da Vinci, Cornelius Drebbel, Denis Papin i David Bushnell. Trzem ostatnim udało się zbudować prototypy, które zdołały się zanurzyć i potem wynurzyć bez strat w ludziach, a skonstruowaną przez Bushnella jednoosobową łódź – przypominającą nieco beczkę – o nieprzypadkowej nazwie „Turtle” (żółw), spróbowano nawet zastosować bojowo podczas amerykańskiej wojny o niepodległość.

Trudne początki

Jednym z tych prekursorów, dziś niestety zapomnianym, był Polak – Jakub Hoffman, lekarz wojskowy, a później profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Opracował on projekt łodzi podwodnej, która miała posłużyć do uwolnienia więzionego wówczas w Twierdzy Pietropawłowskiej w Petersburgu Tadeusza Kościuszki. Śmiały plan nie został zrealizowany, ale, jak twierdzi część historyków marynarki, technicznymi konceptami Hoffmana miał się inspirować amerykański inżynier Robert Fulton – twórca „Nautilusa”, uważanego za pierwszy w historii okręt podwodny zbudowany w ramach projektu rządowego. Jego wodowanie nastąpiło 29 lipca 1800 r. w Rouen, na Sekwanie – obchodzimy więc właśnie rocznicę tego przełomowego wydarzenia. Zdaniem entuzjastów z francuskiego ministerstwa marynarki nowy typ jednostek pływających miał pomóc w przełamaniu narzuconej przez Wielką Brytanię blokady kontynentalnej. Pierwszy z „Nautilusów” miał miedziany kadłub mieszczący trzyosobową załogę, żaglowy napęd na powierzchni i śrubowy w zanurzeniu. Śrubę obracano ręcznie za pomocą korby – a wszystko po to, by potajemnie podpływać do okrętów brytyjskich i doczepiać do ich kadłubów miny. Obiecujący projekt wkrótce zarzucono, jakoby uznając ataki spod wody za „niehonorowe i nikczemne” (część źródeł twierdzi, że był to jedynie wybieg podczas negocjacji handlowych z wynalazcą). Wściekły Fulton udał się wobec tego do… Londynu, ale także tamtejsza admiralicja nie wykazała zainteresowania; po Trafalgarze zresztą akurat ona nie musiała specjalnie zaprzątać sobie głowy niekonwencjonalnymi metodami walki. Jeden z jej szefów zauważył jednak przy okazji dość proroczo: „jeżeli my skorzystamy z tego wynalazku, inne narody zechcą zrobić to samo, to zaś zadałoby naszemu panowaniu na morzu największy cios, jaki można sobie wyobrazić”.

Potem były jeszcze niemiecki „Brandtaucher”, przez chwilę straszący duńską flotę w trakcie pierwszej wojny o Szlezwik (zatonął jednak wkrótce po zwodowaniu, w lutym 1851 r.) oraz „H.L. Hunley”, nazwany na cześć jednego ze swych konstruktorów okręt podwodny Konfederacji podczas wojny secesyjnej. Jego budowa i wykorzystanie bojowe były efektem prywatnej inicjatywy kilku biznesmenów i inżynierów z Alabamy oraz cichego wsparcia wywiadu wojskowego. Nigdy nie został oficjalnie wcielony do marynarki Południa, a jego początki były zresztą mało obiecujące: parę razy tonął podczas testów i akcji bojowych, powodując śmierć licznych członków załogi – w tym samego Horace’a L. Hunleya – ale był podnoszony, naprawiany i wykorzystywany po raz kolejny. Wreszcie przyszedł historyczny sukces. 17 lutego 1864 r., w pobliżu Charleston, okręcik, płynąc pod dowództwem porucznika (wojsk lądowych!) George’a Dixona, zaatakował należący do marynarki Unii slup „Housatonic”. Został co prawda zauważony, ale przedarł się przez ogień z pokładu, wbił minę w kadłub okrętu przeciwnika i doprowadził do jego eksplozji. USS „Housatonic” niemal natychmiast przełamał się i zatonął, „Hunley” zaginął natomiast w drodze powrotnej do bazy. Wrak z ciałami załogi odnaleziono i wydobyto dopiero pod koniec wieku XX.

Atak stał się głośny, a zainteresowanie bronią podwodną od tej pory już tylko rosło. Wraz z rządowymi funduszami na badania i wdrożenia. Wśród konstruktorów tej epoki znów znajdujemy Polaka – inż. Stefana Drzewieckiego, który najpierw w służbie rosyjskiej, a potem francuskiej był m.in. prekursorem stosowania peryskopu, twórcą pierwszej podwodnej jednostki pływającej o napędzie elektrycznym, a także pomysłodawcą i budowniczym aparatów wyrzucających torpedy dzięki ciśnieniu sprężonego powietrza.

W kierunku głównej sceny

U progu I wojny światowej flotylle okrętów zdolnych do ataku w zanurzeniu miały już wszystkie liczące się marynarki świata. Wciąż były to jednostki dosyć prymitywne technicznie i relatywnie nieliczne, o kiepskim zasięgu i zdolne tylko do chwilowego zanurzenia na małą głębokość. Były też bardzo ciasne – służba na nich wiązała się z niewyobrażalnymi niewygodami oraz gigantycznym ryzykiem śmierci w makabrycznych okolicznościach, nie tylko poprzez utonięcie, lecz także w pożarze lub przez zatrucie toksycznymi wyziewami. Ale wydatki ministrów i cierpienia marynarzy rychło okazały się zasadne. 22 września 1914 r. na Morzu Północnym niemiecki okręt podwodny U-9, dowodzony przez por. Ottona Weddigena, natknął się na eskadrę brytyjskich krążowników pancernych i posłał na dno HMS „Aboukir”, HMS „Hogue” i HMS „Cressy”. Szok pogłębił się, gdy wkrótce potem na Adriatyku austro-węgierskie okręty podwodne trwale uszkodziły francuski pancernik „Jean Bart” i zatopiły krążownik „Leon Gambetta”. Odzwyczaiły w ten sposób marynarki Ententy od zapuszczania się na te wody, co miało decydujące znacznie dla załamania dostaw wojennych dla Serbii i Czarnogóry.

W tej wojnie podwodne floty nie miały bowiem atakować jedynie okrętów wojennych przeciwnika. Głównym celem, zwłaszcza dla marynarzy z Niemiec i Austro-Węgier, stały się jednostki handlowe – i paraliżowanie transportu. Na szczęście dla ich przeciwników rozbudowa sił podwodnych w tych krajach ruszyła zbyt późno, już w trakcie działań wojennych. Ale i tak na przełomie lat 1916 i 1917 tempo zatapiania statków wiozących zaopatrzenie dla państw Ententy było większe niż budowy nowych jednostek. To sprawiło, że Francji i Wielkiej Brytanii zaczęło zaglądać w oczy widmo przegranej w batalii o szlaki dostaw z kolonii oraz ze Stanów Zjednoczonych, co miało poważne skutki dla frontu na lądzie. W końcu sojusznicy dopracowali się jednak skutecznej taktyki konwojowej, a na dokładkę ostateczne proklamowanie przez Niemców „nieograniczonej wojny podwodnej” sprowokowało wejście USA do walki. Na marginesie – warto odnotować, że to właśnie na okrętach podwodnych państw centralnych doświadczenie i wojenną sławę zdobywali późniejsi współtwórcy naszej marynarki wojennej (adm. Józef Unrug) oraz handlowej (kmdr Hugo Pistel).

Historia z grubsza powtórzyła się już niebawem, w następnej wojnie światowej. Ograniczenia traktatowe, ale też konserwatyzm niemieckiej admiralicji plus gigantomania Hitlera i jego niezrozumienie dla uwarunkowań wojny morskiej spowodowały, że III Rzesza z opóźnieniem wzięła się za rozbudowę swej floty podwodnej. Wcześniej stawiano przede wszystkim na duże okręty nawodne, które w praktyce okazały się kosztowne i niemal bezużyteczne. Dopiero pod wpływem doświadczeń wojennych zmieniono kurs, ale było już za późno. W dodatku zazdrosny o swoje podwórko Hermann Goering blokował niezbędną współpracę ze strony sił powietrznych, a mianowany w 1943 r. dowódcą całej Kriegsmarine grossadmiral Karl Doenitz (skądinąd zasłużony i zdolny podwodniak z poprzedniej wojny, fanatyk i wizjoner swojej broni) popełnił wiele fatalnych błędów. Mimo ogromnego wysiłku i kilku spektakularnych sukcesów taktycznych U-Bootom nie udało się więc ani „zagłodzić” Wielkiej Brytanii, ani zablokować dostaw dla Związku Radzieckiego. Za to Amerykanie, także dzięki szybkiej nauce na błędach Doenitza, całkiem skutecznie sparaliżowali za pomocą swych okrętów podwodnych zaopatrzenie izolowanych japońskich garnizonów na Pacyfiku, ułatwiając sobie ich stopniową likwidację.

W warunkach zimnej wojny

Po II wojnie światowej zmieniono fundamentalnie koncepcję okrętów – zamiast budować jednostki de facto nawodne, acz przystosowane do krótkotrwałego zanurzenia, postawiono na zdolność do pływania pod wodą przez długi czas i na większej głębokości. Zmienione kształty kadłubów, pozbawienie ich wszelkich elementów zwiększających opór, a także coraz potężniejsze napędy (z czasem oparte także na siłowniach nuklearnych) dały wzrost prędkości i manewrowości. Istotnie wydłużono też możliwy czas rejsu bojowego i przebywania w całkowitym zanurzeniu, a w dodatku zminimalizowano emisję narażających jednostkę na wykrycie przez wroga dźwięków. Pierwszy okręt o napędzie atomowym – nazwany (jakżeby inaczej!) USS „Nautilius” – w roku 1958 przepłynął pod lodem Arktyki nad biegunem północnym, dając sygnał do zupełnie nowego etapu wyścigu zbrojeń.

Już rok później USS „George Washington” otrzymał wyrzutnie rakiet balistycznych, które można było odpalać spod wody. Po kolejnych kilku miesiącach marynarka ZSRR odpowiedziała wprowadzeniem do służby pierwszego okrętu analogicznej (przynajmniej w założeniach) klasy nazwanej w kodzie NATO „Hotel”. W praktyce jednostki radzieckie ustępowały amerykańskim parametrami i jakością wykonania, więc ich wojskowa użyteczność była wątpliwa. Ale gdy już po paru latach pojawiła się udoskonalona klasa „Yankee”, okazało się, że także ZSRR dysponuje możliwością wyprowadzenia atomowego ciosu spod tafli morza.

To była rewolucja. Marynarki wojenne obu supermocarstw awansowały do roli jednego z głównych – a niebawem najważniejszego – nośników strategicznej broni nuklearnej, zaś okręty podwodne wysunęły się na pierwszy plan, detronizując ostatecznie pancerne jednostki artyleryjskie i przy okazji degradując własne uzbrojenie torpedowe do roli co najwyżej drugoplanowej. Wcześniej bowiem głowice jądrowe zamierzano zrzucać z bombowców, nieco później przenosić za pomocą rakiet balistycznych wystrzeliwanych z baz lądowych – obie te metody miały sporo zalet, ale jeszcze więcej wad. W tym podstawową: bazy bombowców i rakiet były względnie łatwe do wykrycia i prewencyjnego zniszczenia. Rzecz miała się zupełnie inaczej w przypadku pływającej wyrzutni pocisków balistycznych, która potrafi na długie miesiące skryć się w głębinach oceanu. Posiadanie ich w odpowiednio dużej liczbie gwarantowało możliwość w pełni zaskakującego uderzenia własnego i – co jeszcze ważniejsze – skuteczny odwet, gdyby to przeciwnik sparaliżował całą lądową infrastrukturę cywilną i militarną. Czyniło to atak jądrowy z zaskoczenia, jeśli nie bezsensownym, to przynajmniej skrajnie ryzykownym.

W latach 60. minionego stulecia gra zaczęła się więc toczyć wokół nowego wyzwania – jak najskuteczniej wytropić strategiczne okręty podwodne przeciwnika. Skupiono się na tym, by przechwycić je już w momencie wychodzenia z bazy (to łatwiejsze, niż szukać okrętów w morzach i oceanach, bo lokalizacje baz były znane), a potem śledzić obiekt pod wodą przez cały czas jego misji. Pojawiły się przy okazji nowa klasa okrętów zwanych „myśliwskimi” i przeznaczonych do polowania na giganty z rakietami w silosach, a także nowe koncepcje zabezpieczania dalekich podejść do własnych baz, tak by maksymalnie utrudnić przeciwnikowi operowanie w ich rejonie.

I tym razem mamy mało znany, a niezwykle ciekawy polski akcent. Otóż w latach 1967 i 1968, w ramach specjalnych ćwiczeń sprawdzających szczelność radzieckiej rubieży obronnej wokół głównej bazy w Murmańsku, ORP „Kondor” pod dowództwem kmdr. ppor. Franciszka Wróbla (zmarłego w ubiegłym roku jednego z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych oficerów Polskiej Marynarki Wojennej w jej dziejach) dwukrotnie wyprowadził w pole sojuszniczych matrosów i ich systemy. Polakom udało się za pierwszym razem pokonać pilnie strzeżoną i patrolowaną, ok. 80-milową strefę ochronną. Rok później na „Kondora” polowano już potrójnymi siłami i z motywacją wzmocnioną typowo radzieckim systemem kar i nagród. Także bezskutecznie. Komandor Wróbel znów dał się zauważyć dopiero wtedy, gdy wynurzał się wewnątrz murmańskiego portu.

Przyszłość operacji w głębinach

Od końca zimnej wojny poradzieckie atomowe kolosy gniją w swych arktycznych bazach. Amerykańskie usunęły się zaś w cień zdominowane przez zespoły bojowe lotniskowców, bardziej użytecznych w okazjonalnych interwencjach przeciwko mniejszym przeciwnikom. Także w najbardziej przyciągającej dziś uwagę wojnie w Ukrainie rola marynarki wojennej jest marginalna. Jeśli w ogóle, to uwagę zwraca się dziś bardziej na komercyjne aspekty żeglugi głębinowej, choćby przy okazji tak medialnych epizodów, jak niedawna katastrofa „Titana” z paroma miliarderami na pokładzie. Tymczasem wojna rosyjsko-ukraińska jest prawdopodobnie specyficznym wyjątkiem od reguły, zaś w wielu innych potencjalnych konfliktach w najbliższej przyszłości w roli pierwszoplanowej mogą znów wystąpić siły morskie – również okręty podwodne.

Po pierwsze, Tajwan i okolice. To punkt zapalny równie istotny jak Krym w 2015 r., choć na razie nikt tam jeszcze nie strzela. Jeśli jednak ktoś zacznie, to kluczowymi elementami możliwej do wyobrażenia wojny na Indo-Pacyfiku będą: walka o bezpieczeństwo tras przerzutu wojska, sprzętu i zaopatrzenia amerykańskiego w rejon konfliktu, kwestia bezpieczeństwa operujących tam wielkich jednostek nawodnych, a także podmorskiej infrastruktury krytycznej. To będzie pole do popisu dla podwodniaków. Nie jest przypadkiem, że spory nacisk w ambitnym programie modernizacji i rozbudowy sił zbrojnych ChRL kładzie na tworzenie tzw. blue navy, czyli floty wojennej zdolnej do operowania w skali oceanicznej. W tym na zwiększenie siły i jakości sił podwodnych.

Po drugie – Arktyka i Antarktyka. Pierwszy obszar – po trzech dekadach pauzy znaczonej opowieściami o pokojowej kooperacji i wspólnej ochronie zasobów przyrodniczych – podlega właśnie gwałtownej remilitaryzacji. NATO formalnie i w pełni doceniło zagrożenia na dalekiej Północy dopiero na szczycie w Wilnie, ale Amerykanie już od dwóch lat jawnie realizują strategię przygotowania się do walki w tym rejonie i podkreślają oczywiste znaczenie sił podwodnych.

Antarktyka tylko pozornie jest dalej od wojny. Jej strategiczne znaczenie rośnie wraz z możliwościami technicznymi eksploracji jej zasobów oraz walki o nie. I znów – z kluczową rolą okrętów podwodnych jako narzędzia obrony i ataku.

Po trzecie – wszystkie morza świata z rurami na gaz i ropę oraz kablami przesyłającymi gigabajty informacji na dnie. Szacunkowo owymi kanałami idzie 60–80 proc. globalnego transferu wspomnianych dóbr. Dodajmy do tego instalacje służące do wydobycia surowców z dna morskiego, a okaże się, że jest co atakować i czego bronić za wszelką cenę. Mniejsze znaczenie mają tym razem okręty podwodne z rakietami balistycznymi i torpedami – na pierwszy plan wysuwają się małe bezzałogowce, udoskonaleni następcy XVIII-wiecznego „Żółwia” pana Bushnella, zdolni dyskretnie instalować miny i przeróżne czujniki czy urządzenia zakłócające. Także małe batyskafy formalnie służące do akcji ratowniczych. Ale te „żółwiki” same nie dotrą na miejsce akcji, odpowiednio przystosowane okręty (również podwodne) są dla nich idealnymi nośnikami. Mają je w swych zasobach wszystkie ważniejsze marynarki świata. Jeden z nich, rosyjski SS-750, był prawdopodobnie zamieszany w tajemnicze eksplozje, które we wrześniu 2022 r. uszkodziły rury bałtyckiego Nord Stream 1 i 2. Ten incydent przypomina zresztą, co może stać się stałym elementem przyszłych konfliktów między państwami i… podmiotami niepaństwowymi, a przynajmniej z ich udziałem. Bo zdolności do prowadzenia działań podwodnych znów mają nie tylko rządy, lecz także bogate korporacje oraz organizacje nielegalne. Dość przypomnieć, że latynoamerykańscy handlarze narkotyków od wielu lat posiłkują się łodziami podwodnymi w działalności przemytniczej.

Na koniec wątku aktualnych i przyszłych zdolności do wojny podwodnej oraz dywersji i ochrony przed nią nie będzie już polskiego akcentu. Gdyby był, musiałby być bardzo smutny. ©Ⓟ