Więźniowie są pomysłowi. Nikt niczego nie wyrzuca, więc te okruszki są zbierane i odkładane do torebki. Dodaje się margaryny albo masła. To poważny rytuał – mówi Andrej Sannikau, białoruski opozycjonista, wiceszef MSZ (1995–1996), lider ruchu Europejska Białoruś (od 2008 r.).

z Andrejem Sannikauem rozmawia Michał Potocki
Dostał pan kiedyś tort aresztancki od współwięźniów?

O, tak.

W jakich okolicznościach?

Byłem w trzech białoruskich koloniach karnych i czterech więzieniach. W pierwszym obozie tort został przygotowany nie dla mnie, ale dla całej grupy. W ostatniej kolonii obchodziłem urodziny. Przygotowanie tortu było tam szczególnym wyczynem, bo więźniowie mieli zakaz rozmawiania ze mną. A kto go złamał, mógł zostać przeniesiony na inny oddział lub do innej kolonii. Tort wręczyli mi po kryjomu. Nawet dziś nikomu nie powiem, kto to zrobił.

Czym jest tort aresztancki?

Ciosem w wątrobę – tyle w nim tłuszczu i cukru. Spotkałem się z nim, kiedy siedziałem w Waładarce, areszcie w Mińsku, mieszczącym się w Zamku Piszczałowskim. To więzienie z tradycjami. Siedział tam Józef Piłsudski w drodze na Syberię i Borys Sawinkow (w 1904 r. zabił szefa MSW Rosji Wiaczesława Plehwego – red.).

ikona lupy />
Andrej Sannikau, białoruski opozycjonista, wiceszef MSZ (1995–1996), lider ruchu Europejska Białoruś (od 2008 r.), kandydat na prezydenta w 2010 r., więzień polityczny (2010–2012), od 2012 r. żyje na emigracji, autor książek „Białoruska ruletka. Opozycyjny kandydat na prezydenta o walce z dyktaturą” (Warszawa 2016) i „Zaprieszczonnaja kuchnia. Kniga o wkusnoj tiuriemnoj piszcze” (Zakazana kuchnia. Książka o smacznym więziennym jedzeniu) (Warszawa 2023) / Dziennik Gazeta Prawna / Fot. Wojtek Górski
Więzienie z tradycjami.

W paczkach bliscy przesyłają zatrzymanym ciastka, które docierają pokruszone. Czasem specjalnie są one kruszone przez klawiszy, by nie można było ich zjeść. Ale więźniowie są pomysłowi. Nikt niczego nie wyrzuca, więc te okruszki są zbierane i odkładane do torebki. Dodaje się margaryny albo masła. To poważny rytuał. Siedzi, dajmy na to, dwóch więźniów, trą pozostałości ciastek i sucharków na słodkie okruszki. Dwóch innych miesza margarynę. Trzeci przygotowuje inne słodkości, co jest akurat pod ręką. Z tego wszystkiego układa się dwie, trzy warstwy tortu przekładane mlekiem skondensowanym. Jeśli robić na bogato, mleko skondensowane jest dodatkowo gotowane, koniecznie w zamkniętej puszce. Wychodzi taka stwardniała masa, podobna do kajmaku albo krówek. Na wierzchu układa się czekoladę, rodzynki, suszone owoce, orzechy. Można zdobyć z wolności ziarenka granatu, coś świeżego.

To nie jest rozrywka na co dzień.

O nie, tylko na wielkie święto.

Kiedy ktoś ma wyjść na wolność?

Jeśli nie ma podpisanej decyzji o wypuszczeniu, to się nie robi. Inaczej to zły omen.

Zwłaszcza że bywają fałszywe uwolnienia. Komuś każą się spakować, po czym zawracają do celi. Forma tortury psychologicznej.

Dlatego to przede wszystkim produkt urodzinowy, i to nie na każde urodziny któregoś z „siemiejników”.

Wyjaśnijmy ten termin.

To pojęcie z subkultury więziennej, pochodne od rosyjskiego słowa „siemja”, rodzina. Ludzie z jednej grupy w baraku, którzy dzielą się ze sobą jedzeniem. Człowiek może wybrać życie samotnika i z nikim się nie dzielić tym, co dostaje w paczkach, ale może też wybrać życie „siemiejnika” i oddawać wszystko do wspólnego kotła. Nie wszyscy utrzymują dobre relacje ze wszystkimi, więc w baraku może być kilka grup „siemiejników”.

Barak to zwykle 30 osób?

Różnie. W Nowopołocku miałem bardzo dobrą celę, sześcioosobową. To stara porosyjska kolonia, w której teraz zabijają Wiktara Babarykę (niedoszłego kandydata na prezydenta w 2020 r., byłego szefa Biełgazprombanku – red.). Obóz o złych warunkach ekologicznych, nieopodal rafinerii i zakładu produkującego torby polietylenowe. W innych koloniach żyłem w 30 osobowych barakach, a są i takie po 500 osób.

Przygotowywanie własnego jedzenia nie jest zakazane?

Nie. Gotowanie jest istotne, bo nie wszędzie są lodówki, więc produkty trzeba poddawać obróbce cieplnej. Można suszyć zieleninę, przechowywać cebulę i czosnek, żeby nie zgniły. Nie można też mieć kuchenek, tylko grzałkę. To jedyne narzędzie, które pozwala na gotowanie, ale z grzałką można zrobić niemal wszystko. To też dodatkowe zajęcie na zabicie czasu. Zwłaszcza w więzieniu, bo w kolonii więźniowie dodatkowo pracują. W więzieniu na śniadanie zwykle je się, co dają, może doprawione czymś własnym, np. posypane mlekiem w proszku, ale na obiad wszyscy gotowali coś swojego, bo więzienne obiady są nie do przełknięcia. Latem można zrobić chłodnik. To też cały proces. Zlewa się mleko z zupy mlecznej, której osobiście nie cierpię. Pozwala się mu skisnąć, ale tylko do pewnego momentu. Wlewa się do plastikowej butelki, kładzie do zlewu i puszcza przez dobę zimną wodę, żeby schłodzić. Wychodzi więzienny kefir. Do tego dodaje się warzywa, jakie uda się zdobyć. Buraki, rzodkiewkę, świeże ogórki, czosnek, koper. Kroi się je blaszkami z konserw, bo noże są zakazane. Samo to zajęcie to czysta przyjemność. Pachnie domem.

I pozwala nawiązywać relacje z osadzonymi.

Miałem różnych towarzyszy. W Waładarce było nas czterech. Dwóch nie umiało gotować, ale z przyjemnością jedli, co my przygotowaliśmy. Ten drugi pracował w służbach, w wydziale K zajmującym się cyberprzestępczością. Nie pamiętam, za co siedział, ale miał stopień pułkownika. Inteligentny facet. On lubił gotować, ja też – i tak się zbliżyliśmy, choć jakichś głębokich rozmów nie prowadziliśmy, starałem się nie mieszać w jego sprawy. Planowaliśmy posiłki, przygotowywaliśmy je, a reszta obserwowała i jadła razem z nami. Przecież nie będziesz gotować dla dwóch, żeby inni tylko patrzyli. Potem, w 20-osobowej celi, też znalazło się nas dwóch od gotowania, ale tam cała reszta pomagała. Ktoś dorzucał kiełbasę, ktoś zdobył zieleninę, przyprawy. Brało się pięciolitrowe plastikowe wiaderka, trzy grzałki i gotowaliśmy pochlobkę, gęstą zupę warzywną. Jak w powieści „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)” Jerome’a K. Jerome’a, gdzie bohaterowie przygotowują irlandzki gulasz z tego, co jest pod ręką. Chociaż w książce pies Montmorency przyniósł zdechłego szczura. (śmiech)

Książkę o więziennej kuchni napisał pan pod pseudonimem.

Apicjusz był w starożytnym Rzymie znany z eksperymentów kulinarnych. Jednym z jego popisowych dań były słowicze języki. Można sobie wyobrazić, ile ptaków trzeba było zabić dla jego przygotowania. Przypisuje mu się koncepcję foie gras; w podobny sposób karmił świnie, by puchły im wątroby. Eksperymentował z kuchnią w bardzo brutalny sposób. A w więzieniu brutalności nie brakuje. Dlatego do nazwiska Apicjusz dodałem literę Ł jak łagier. Stąd Łapicjusz, po rosyjsku Łapicyj. Nie chciałem publikować pod własnym nazwiskiem, bo przy tej książce pomagali mi inni ludzie. Nie chciałem ich urazić.

Z kolei w „Białoruskiej ruletce” opisał pan bliny.

Fantastyczna historia. Ten człowiek, który je usmażył, siedział za poważne rozboje. Nie był nawet w moim oddziale, a jednak tak mnie przywitał… U nas kolonie są czerwone, czyli kontrolowane przez administrację. Teoretycznie są też kolonie czarne, gdzie funkcje administracyjne sprawują sami osadzeni, „błatnyje” (więźniowie grypsujący, stosujący się do złodziejskiego kodeksu – red.). Ale na Białorusi czarnych łagrów już nie ma.

Zostały w Rosji.

Bardzo niewiele. „Błatnych” trochę zostało w więzieniach, trochę w aresztach, ale mają niewielkie wpływy w koloniach. Po tamtym człowieku było widać, że „był w autorytecie”, miał silną pozycję wśród kryminalistów i administracji. Więźniowie pracowali, a on miał jakieś własne zajęcie. Nie wiem konkretnie jakie, chociaż często z nim rozmawiałem, ale pracował sam, coś tam wycinał z plastiku. W każdym razie udało mu się zdobyć stalową płytkę. Wziął dwa kable, podłączył ją do sieci. Zdobył surowe jajka. Nie mam pojęcia jak, bo w koloniach ich nie ma. Zorganizował mąkę, cukier, który był zakazany, żeby więźniowie nie pędzili samogonu. I przygotował bliny. Kiedy mi je wręczył, powiedziałem: „Sasza, co ty, przecież zaraz trafisz za to do izolatki”. I trafił – na 15 dni, bo smażenie w ten sposób było oczywiście wzbronione.

Trudno sobie wyobrazić większy dowód szacunku.

Do tej pory pamiętam ich smak, bo poza wszystkim naprawdę porządnie je przygotował.

Część produktów pozyskuje się z więziennych posiłków, część pochodzi z paczek, ale są też sklepiki.

Można w nich kupić podstawowe rzeczy. Herbatę, kawę, kasze, majonez, śmietanę, orzechy, czasem owoce i warzywa, ale rzadko, bo one szybko się psują. Półki są też zapchane rołłtonem (rosyjska marka dań błyskawicznych – red.). Rołłton zresztą jest wykorzystywany do robienia herbaty.

Jakim cudem?

Sposób doświadczonych więźniów. Chodzi o to, że to się świetnie pali. Kiedy trafiasz do karceru, nie możesz mieć przy sobie grzałki. Ale można w nim palić, więc pozwalają na zapałki czy zapalniczkę. Z rołłtonu rozpala się małe ognisko i podgrzewa herbatę, żeby nie pić zimnej.

Pieniądze na zakupy pochodzą z przesyłek czy z tego, co się zarobi podczas pracy?

Z przesyłek od krewnych, bo za pracę otrzymuje się kopiejki. Skarpetek sobie nie kupisz za wypłatę. To też forma poniżenia więźniów. Przy czym pieniędzy trzeba pilnować, bo giną, zwłaszcza kiedy przerzucają cię do innej kolonii. Więc lepiej od krewnych dostawać jedzenie. Ira (Iryna Chalip, żona Sannikaua, dziennikarka „Nowej gaziety” – red.) opowiadała, jak kupowała sało na bazarze. Poprosiła sprzedawczynię, żeby wybrała tłustszy, bardziej słony kawałek, żeby łatwiej można go było przechować. Kobieta spytała tylko: „Tam?”. Cały kraj wie, co się za kraty przekazuje.

Jak kryminalni traktują politycznych?

To zależy, jak się zachowujesz. Jak to się mówi, czy jesteś „za swoje”, czy „za ludzkie”. Jeśli jesteś egoistą, dbasz tylko o siebie, to będziesz źle traktowany. Jeśli jesteś „za ludzkie”, to nie jest źle. W kolonii brałem udział w głodówce. No, głodówce jak głodówce, trwała 15 minut. Ale wstała cała kolonia. Był problem z administratorem stołówki. Wystąpił jeden „brodiaga” (dosłownie włóczęga, ale w więziennej hierarchii to pierwszy stopień powyżej „mużyka”, chłopa, zwykłego więźnia – red.) i zarządził głodówkę w porze obiadowej. Przyszło na stołówkę jakieś 100 osób, zasiadło za stołami. Roznieśli kaszę. W pewnym momencie wszyscy wstali – i z ciekawością patrzą, co zrobię. Też wstałem. Administracja kazała wszystkim wrócić do baraków. Ale administratora pozbawili funkcji.

Czyli nawet na Białorusi protest ma szansę powodzenia.

Jeszcze jak. Innym razem Ira podczas widzenia zrobiła ze mną wywiad na temat warunków w kolonii. Publikacja mocno mi zaszkodziła, bo klawisze zaczęli się nade mną na serio znęcać. Ale ten numer gazety chodził z rąk do rąk po całej kolonii. Zdobyłem ogromny szacunek. Fajnie było też, jak szedłem z kwarantanny (obowiązkowa po trafieniu do obozu – red.) na oddział i usłyszałem okrzyki „Żywie Biełaruś!”. Niektórzy chowali po celach ulotki z mojej kampanii wyborczej. Raz udało mi się zdobyć odbiornik radiowy, słuchałem na nim Swabody (białoruska rozgłośnia Radia Wolna Europa – red.) na falach krótkich. Reasumując, najważniejsze, jak się sam zachowujesz. Niczego nie ukrywałem i byłem szczery. Mówiłem innym: jeśli chcecie na mnie donosić, donoście, rozumiem, że macie z tego bonusy, ale donoście prawdę, nie zmyślajcie niczego, bo wtedy i mi, i wam będzie gorzej.

Czuć w więzieniu wsparcie z zewnątrz?

Oczywiście. Solidarność w 2011 r. była ogromna. Tyle listów, tylu ludzi pomagało… Syn do tej pory ma pełne regały pluszaków, które mu przysyłano. Po pobiciu w areszcie trafiłem do szpitala KGB. To zamknięta placówka, tam zwykli porucznicy nie są obsługiwani. I kobieta, która tam pracowała, żona jakiegoś ważniaka z KGB, przechodząc koło mnie, wyszeptała: „Proszę się trzymać”.

W więziennej administracji zdarzają się normalni ludzie?

Naturalnie. Są też tacy, którzy boją się rozgłosu. Wkurzały ich komentarze pod artykułami w mediach. Ludzie po nazwisku pisali o poszczególnych klawiszach. Kiedyś wziął mnie naczelnik i mówi: „Poproś żonę, żeby nas mniej obrażali”. Powiedziałem, że żona nie ma z tym nic wspólnego, bo tak ich traktuje naród. Więzienny telegram (system grypsów – red.) pracuje bez zarzutu. Poza tym w każdym cechu pracują też ludzie wolni. Przychodzą do pracy, po czym wracają do domów. Obowiązuje ich zakaz rozpowszechniania informacji, ale przecież każdy ma kolegów, rodzinę, sąsiadów, więc różne rzeczy łatwo się roznoszą. Dlatego teraz polityczni tak często trafiają do izolatek. Od tygodni nie ma informacji o Babaryce albo Mikałaju Statkiewiczu (lider socjaldemokratów – red.). Palinę Szarendę-Panasiuk (opozycjonistka, nauczycielka polskiego – red.) 18 dni wieźli z Rzeczycy do Mińska, gdzie ma trafić na obserwację psychiatryczną. Niedawno rozmawiałem z Maryną Statkiewicz, żoną Mikałaja. Dla niej dobrą informacją jest nawet ta, że mąż trafił do izolatki. Przynajmniej wie, że żyje.

Kiedy pan siedział, na Białorusi było 42 więźniów politycznych – i wydawało się, że to dużo. Teraz jest kilka tysięcy.

W 2020 r. wydarzyła się rewolucja, którą szykowano od lat 90. W 2010 r. wybuchło powstanie, które władze stłumiły i wsadziły 2 tys. osób, choć większość wyszła po kilkunastu dobach. Resztą, 42 osobami, Alaksandr Łukaszenka handlował z Zachodem. A w 2020 r. doszło do rewolucji, która zaczęła się od pandemii COVID-19. Łukaszenka zrobił wszystko, by jak najwięcej ludzi zmarło. Emeryci mu niepotrzebni. Wzywaliśmy do wprowadzenia lockdownu, ale władze nic nie zrobiły. Liczba zgonów do tej pory jest ukrywana. Ludzie zrozumieli, że władza ich zabija i zaczęli działać.

Dlaczego protesty z 2020 r. nie dały rezultatu?

Bo najpierw wzywali (ludzie z otoczenia Swiatłany Cichanouskiej – red.), żeby nie wychodzić na ulice, a potem tymi, którzy wyszli, zaczęli zarządzać jacyś młodzi z Telegrama. Nakłaniali do bezsensownego biegania po mieście. Bez wpływu KGB też się nie obeszło. W okolicach 16 sierpnia w mieście właściwie nie było milicji. Można było zrobić wszystko. Wziąć szturmem areszt, zająć budynki rządowe, telewizję. Mam przyjaciela, Zmiciera Bandarenkę, najlepszego specjalistę od ulicy. Gdy tylko coś zaproponował, oni robili na odwrót.

Gdyby protestujący działali bardziej zdecydowanie, Kreml wysłałby czołgi.

Słyszę ten argument od 20 lat. Nic takiego by się nie stało.

Władimir Putin odpuściłby Łukaszenkę?

Sprzedałby go jak wszystkich innych. Inna sprawa, że starałby się wpływać potem na rozwój sytuacji. Zresztą kiedy w latach 70. Polacy zaczęli działać, nie oglądali się na Moskwę. Gdyby Putin wszedł, rozpocząłby okupację. A wtedy i struktury siłowe poparłyby naród. W 2020 r. reżim skutecznie odciął ulicę od liderów oporu. Jeszcze przed wyborami za kratki trafili Statkiewicz, Pawieł Siewiaryniec (lider chadecji – red.), Siarhiej Cichanouski (mąż Swiatłany, bloger, który sam chciał startować w wyborach – red.). Zostali hipsterzy, którzy nie mają pojęcia o protestach. I Cichanouska, która w najważniejszym momencie wyjechała z kraju. Nie wolno jej było tego zrobić.

Gdyby została, sama odsiadywałaby kilkunastoletni wyrok, jak jej mąż albo Statkiewicz.

Nie, naród by ją obronił. Nikt jej wcześniej nie znał, ale ludzie na nią głosowali. Gdyby powiedziała, że grozi jej niebezpieczeństwo, w sierpniu poszłyby za nią setki tysięcy ludzi. Zmusiłaby reżim do rozmów. Dopiero jej wyjazd pozwolił na rozkręcenie represji. Potencjał był, marsze trwały przecież do wiosny 2021 r.

Teraz na Białoruś ma trafić rosyjska broń jądrowa. Putin tym bardziej nie odpuści.

Putin właśnie pokazał, jaki jest słaby. Nie tylko wobec własnych czekistów, ale i Chińczyków, którzy go wspierali.

Zastanawiając się, jak rozumieć bunt Jewgienija Prigożyna, doszedłem do wniosku, że trzeba go rozpatrywać w kategoriach logiki więziennej. Pan ją dobrze zna.

Tak, to trzej bandyci: Prigożyn, Putin i Łukaszenka. Prigożyn uznał, że Putin jest słaby i zażądał usunięcia idiotów w rodzaju Siergieja Szojgu (ministra obrony – red.). Putin uznał, że Prigożyn blefuje, tak jak wcześniej, gdy groził odejściem spod Bachmutu, jeśli nie dostanie amunicji. W efekcie Putina już nie ma. Tej słabości z siebie nie zmyje. Ciekawie było obserwować, jak witano wagnerowców w Rostowie nad Donem. Nie dlatego, że to zabójcy, ale dlatego, że wszyscy rozumieją, że pora kończyć wojnę. Dość trumien. Zgodnie z logiką gatunku, Prigożyna powinni teraz zabić. Kiedyś posprzeczałem się z przyjacielem o dalsze losy Rusłana Boszyrowa i Aleksandra Pietrowa (nazwiska operacyjne funkcjonariuszy wywiadu wojskowego, którzy próbowali zabić w Salisbury Siergieja Skripala – red.). On twierdził, że zaraz trafią do Dumy. Ja, że ich sprzątną.

I kto miał rację?

Wyszło na moje, nikt o nich od tej pory nie słyszał, bo zawalili akcję. Nawiasem mówiąc, nie jestem przekonany, czy na Białorusi faktycznie pojawi się broń jądrowa. Nie ma gdzie jej trzymać, a przecież zajmowałem się tym (Sannikau jako wiceszef MSZ negocjował zwrot poradzieckiej broni jądrowej – red.). Był jeden skład w Kołosowie, lecz nie da się go szybko przywrócić do stanu używalności. Amerykanie sygnalizowali ostatnio, że użycie tej broni przez Rosjan nie jest wykluczone. Jurij Fielsztinski (współautor książki „Wysadzić Rosję” o domniemanej roli rosyjskich służb w wywołaniu II wojny czeczeńskiej – red.) twierdzi wręcz, że tak się stanie, ale atom zostanie użyty nie przeciw Ukrainie, a przeciw Polsce albo Bałtom. Podczas ćwiczeń Zapad-2009 trenowano uderzenie jądrowe na Warszawę z przełamaniem frontu przez kolumny pancerne w stronę Królewca, by odciąć Bałtów od reszty Europy. Ale do tego broń jądrowa na Białorusi nie jest potrzebna. Wystarczy ta stacjonująca pod Królewcem. W 2009 r. Zachód nic nie zrobił, a Putinowi trzeba w takich sytuacjach dać po mordzie, bo on często blefuje. To podbijanie stawek, z którym można sobie poradzić. Zasygnalizować, że odpowiedzią na taki rozwój wydarzeń będzie uderzenie w Kreml. Amerykanie teraz przynajmniej uważnie śledzą rozwój wydarzeń. Nie wystarczy mówić o zaniepokojeniu, a już na pewno nie należy deklarować, jak to Zachód ma w zwyczaju, że czegoś nigdy nie zrobi. Lepiej milczeć, niż samemu sobie wyznaczać czerwone linie. ©Ⓟ