11 lat temu tysiące osób na całym świecie protestowało przeciwko nadmiernej kontroli nad aktywnościami w internecie. Mowa oczywiście o słynnym ACTA, które zelektryzowało młodych ludzi w 2012 r.

Wydawało się, że społeczeństwo zaczyna być bardziej wrażliwe, jeśli chodzi o chęć kontrolowania i monitorowania ich aktywności publicznej. Wydawało się też, że w dobie swobodnego przepływu informacji patrzenie władzy na ręce będzie jeszcze prostsze i bardziej skuteczne. Tymczasem inwigilacja, której – legalnie bądź nielegalnie – dopuszczały się władze co najmniej kilku państw UE, przechodzi w zasadzie bez echa, bez protestów, bez konsekwencji.

W minionym tygodniu Parlament Europejski przyjął raport z prac komisji ds. wykorzystywania oprogramowania szpiegowskiego wraz z rezolucją wzywającą do „skutecznego dochodzenia” i wprowadzenia zmian prawnych. Komisja miała jednak niewielkie możliwości działania i kompetencje. Za niestawienie się przed nią nie groziły żadne sankcje, a podczas wizyt studyjnych – m.in. w Grecji, Polsce i na Węgrzech – władze poszczególnych państw albo odmawiały spotkania z europosłami, albo delegowały możliwie najniższego rangą przedstawiciela danego resortu czy instytucji.

Ostatecznie wynik komisyjnego dochodzenia jest mniej podobny do jego punktu wyjścia. Cypr, Grecja, Hiszpania, Polska i Węgry dopuszczały się nadużyć. Zdaniem komisji ds. Pegasusa Budapeszt, Madryt i Warszawa powinny wszcząć śledztwa w sprawie nielegalnego wykorzystania oprogramowania, Ateny mają wzmocnić instytucjonalne i prawne zabezpieczenia przed inwigilacją, a Nikozja – uchylić zezwolenia na eksport oprogramowania, które w większości przypadków pochodziło z Izraela. Tyle co do rekomendacji.

Praktyka pokazuje jednak, że afery inwigilacyjne w różnych państwach, od Hiszpanii do Polski, nie wzbudziły większego zainteresowania opinii publicznej. Fakt, że oczywiste okoliczności międzynarodowe – od pandemii po rosyjską agresję na Ukrainę – sprawiły, że temat stał się marginalny. Mimo to niemal całkowity brak reakcji po stronie obywateli wydaje się jednak zadziwiający. Zaledwie dziewięć lat po jednej z największych afer w historii III RP, aferze podsłuchowej, politycy mają do dyspozycji oręż, o którym wówczas nie mogli nawet marzyć. Konwencjonalne podsłuchy, umowy z kelnerami, taśmy – to wszystko można już odłożyć do lamusa.

Jeśli służby specjalne albo politycy zlecający to służbom chcą podsłuchać obywatela, mogą uzyskać pełen dostęp do jego smartfona i znajdujących się na nim danych, czyli de facto dowiedzieć się o nim dosłownie wszystkiego. Oczywiście kluczowa pozostaje jedna kategoria – legalność takiego procederu. A jak dotychczas nawet komisja ds. Pegasusa powściągliwie operowała sformułowaniem „nielegalna inwigilacja”, zwłaszcza w świetle afery łapówkarskiej we własnym gronie. Jedyne dowody w analizowanych przez europosłów sprawach pochodzą od ekspertów z kanadyjskiego ośrodka CitizenLab, a żadne z państw nie przeprowadziło kompleksowego śledztwa, w którym ktokolwiek z przedstawicieli władz czy producentów oprogramowania usłyszałby jakiekolwiek zarzuty.

Własne dochodzenie wszczęła również Komisja Europejska po doniesieniach o inwigilacji komisarzy, w tym komisarza ds. sprawiedliwości Didiera Reyndersa. Efekty śledztwa Brukseli? Na razie żadne. Oskarżany o nielegalne stosowanie Pegasusa w Grecji gabinet Kiriakosa Mitsotakisa uzyskał w ostatnich wyborach ponownie najlepszy wynik, premier Hiszpanii Pedro Sánchez nie odpowiedział na rezolucję PE wzywającą go do śledztwa, a władze Polski i Węgier od początku twierdzą, że jeśli ktokolwiek był podsłuchiwany, to legalnie, a cała sprawa jest wydmuszką. I oto wydmuszka powoli staje się standardem. Utrata kontroli nad prywatnością chyba już nie budzi przerażenia. Nie wyobrażam sobie, żeby ponownie tysiące ludzi domagało się na ulicach ochrony prawa do prywatności. Tej można dziś w UE pozbawić człowieka w kilka minut. Bez konsekwencji. ©℗