Donald Trump znów jako pionier zapisuje się na kartach historii. Tym razem Nowojorczyk jako pierwszy były prezydent USA został oskarżony na mocy przepisów federalnych.

Sprawa dotyczy nielegalnego przetrzymywania w jego rezydencji w Mar-a-Lago na Florydzie poufnych państwowych dokumentów, które pochowane były m.in. w sali balowej, pod prysznicem czy w sypialni. Łącznie republikanin, jak utrzymuje Departament Sprawiedliwości, mógł złamać nawet 37 przepisów. Jeśli zostałby uznany za winnego, to resztę życia mógłby spędzić w więzieniu. Szczególnie jeśli oskarżycielom uda się udowodnić przestępstwo z zakresu ustawy Espionage Act, przegłosowanej przez Kongres po I wojnie światowej.

W sądzie w Miami Trump po raz pierwszy ma się pojawić we wtorek. Choć prokuratura zapewnia, że zamierza działać szybko, to wątpliwe jest, by cała sprawa zakończyła się przed zaplanowanymi na listopad 2024 r. amerykańskimi wyborami prezydenckimi, w których były przywódca USA startuje i jest faworytem do uzyskania republikańskiej nominacji. A teraz stawka wyborów dla Trumpa jeszcze rośnie, bo jak wygra, to prawdopodobnie uniknie poważniejszych prawnych konsekwencji. Ewentualne zwycięstwo daje mu szanse na zainstalowanie w Departamencie Sprawiedliwości swoich sojuszników. Teoretycznie mógłby też spróbować ułaskawić sam siebie. Byłby to precedens i sytuacja niejednoznaczna prawnie, ale Trump już wcześniej rozważał taki krok – po nieudanej próbie sfałszowania przez niego wyniku wyborów z 2020 r. i szturmie jego zwolenników na Kapitol z 6 stycznia 2021 r. Natomiast jeśli 76-latek przegra i nie zasiądzie w Białym Domu, to raczej nic go nie uchroni, prokuratura niemal z pewnością prędzej czy później go dopadnie.

Całe zamieszanie wokół Trumpa, w tym jego zachowanie po prezydenturze i chowanie tajnych dokumentów, przypomina praktyki rodem z krajów autorytarnych, nie licuje z majestatem amerykańskiego demokratycznego państwa. A przypomnijmy, że oskarżeń wobec Trumpa trochę już się nazbierało. Prócz tych związanych z Mar-a-Lago były prezydent ma też drugą sprawę karną, stanową. Dotyczy ona łapówki dla gwiazdy filmów dla dorosłych, a Trump przed sądem w Nowym Jorku w związku z tym postępowaniem ma stawić się w marcu. Nie ma wątpliwości, że do tego czasu prokuraturę na swoim karku będzie wykorzystywał jako wyborczą trampolinę. Na weekendowym wiecu w Georgii republikanin mówił o „ostatecznej bitwie”, krytykował „globalistów” oraz „wojennych podżegaczy” w Waszyngtonie, mówił, że „komuniści wygrają i zniszczą Amerykę albo my zniszczymy komunistów”. Departament Sprawiedliwości nazwał „zatrutym gniazdem, które musi zostać natychmiast wyczyszczone”.

I choć dla nas za oceanem takie słowa wydawać się mogą kuriozum, to po prawej stronie Ameryki zbierają spory poklask i uznanie. Trump, co jednak zaskakujące, dla wielu jawi się tam wciąż jako John Wayne – jedyny, który może zaprowadzić porządek. Sobie znanym sposobem dalej hipnotyzuje konserwatywnych wyborców. W sondażach wygląda mocno. Dystansuje swoich partyjnych rywali, którzy przy nim prezentują się jak nudziarze z niedzielnej szkółki. Zresztą o tym, w jak rozpaczliwej są pozycji, świadczy to, że właściwie wszyscy liczący się republikańscy kontrkandydaci Trumpa, na czele z gubernatorem Florydy Ronem DeSantisem, rzucili się po ujawnieniu oskarżeń do jego obrony. Po prostu wiedzą, że na ten moment krytyka Nowojorczyka może okazać się politycznym samobójstwem. Dla demokratów, a szczególnie dla ubiegającego się o reelekcję prezydenta Joego Bidena, sytuacja wygląda doskonale. Prokuratura dolewa oliwy do ognia, sprawy karne grupują wokół Trumpa prawicę, oddalając ryzyko pojawienia się po prawej stronie kandydata bardziej umiarkowanego, który mógłby przyciągnąć wyborców środka i okazać się „bardziej wybieralny”. ©℗