Pierwsze miesiące po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji w Ukrainie były z jednej strony wyjątkowym przykładem, jak dużą siłę przyciągania ma wciąż Unia Europejska, z drugiej otworzyły formalnie wiele procesów wiodących do członkostwa kilku nowych państw.

Jednym z nich jest Mołdawia, która po roku od złożenia wniosku akcesyjnego i przyznaniu statusu państwa kandydującego oczekuje obecnie na przejście do dalszego etapu, tj. rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych. Właściwie nie tylko oczekuje, ale aktywnie zabiega, o czym świadczy chociażby zwołanie przez prezydent Maię Sandu w ubiegły weekend wielotysięcznej manifestacji poparcia wejścia do UE, podczas której była obecna szefowa Parlamentu Europejskiego Roberta Metsola. I choć Metsola zapewniała, że „Europa to Mołdawia, a Mołdawia to Europa”, to na razie Mołdawianie muszą zadowolić się jedynie ciepłymi słowami.

Główna przeszkoda Kiszyniowa na drodze do wejścia do UE (stosując duże uproszczenie) jest taka sama jak w przypadku Kijowa – to Rosja, która wciąż ma apetyt na ten niewielki wschodnioeuropejski kraj. I ma do tego pewne narzędzia, jak znajdujący się we wschodniej części Mołdawii rosyjski przyczółek – Naddniestrze, zamieszkałe przez 0,5 mln ludzi, rządzone przez prorosyjskich separatystów, w którym stacjonuje ok. 1,5 tys. rosyjskich żołnierzy, a w magazynach zalega ok. 20 tys. t amunicji z czasów Związku Radzieckiego. Jakby tego było mało, w lutym prezydent Ukrainy poinformował, że ukraińskie służby udaremniły spisek mający na celu obalenie prozachodniego rządu Mołdawii, który miał objąć sabotażowe ataki na budynki rządowe wraz z wzięciem zakładników, czemu oficjalnie zaprzecza Kreml.

W odpowiedzi na informacje o rzekomej próbie zamachu stanu KE zapowiedziała w kwietniu wysłanie misji cywilnej, która miałaby wesprzeć Mołdawian w ochronie przed zagrożeniem ze strony Rosji. Sęk w tym, że ani członkostwo w UE, ani misja cywilna nie ochronią kraju przed ewentualnymi zakusami Władimira Putina – to może nastąpić wyłącznie w wyniku wejścia Mołdawii do NATO, a taki krok to na razie raczej opowieść z gatunku political fiction niż realny plan.

Jednocześnie gdy w Kiszyniowie Maia Sandu próbuje skonsolidować społeczeństwo wokół akcesji, wątpliwości dotyczące rozszerzenia „27” zgłaszają państwa tzw. grupy atlantyckiej, do której zalicza się Portugalię, Hiszpanię, Francję, Irlandię, Belgię, Holandię i Danię. Do ostatniego spotkania w takim gronie doszło przedwczoraj w Porto, a wnioski grupy nie są zbyt optymistyczne – zarówno dla Mołdawii, jak i dla Ukrainy. Problemy? Zarządzanie instytucjonalne UE, kształt unijnego budżetu i wpływ przyjęcia nowych państw na tradycyjne polityki, w tym politykę rolną, czego drobny przedsmak mieliśmy już przy sporze o import ukraińskiego zboża.

Opór państw UE to jedno, ale proces rozszerzenia ze strony unijnych instytucji w ostatnich miesiącach przypomina raczej staroegipskiego uroborosa, który nieustannie zjada własny ogon. Najpierw są obietnice i zapewnienia: „Mołdawia to Europa”, następnie wiwatujące społeczeństwo, które upatruje w Unii źródła pokoju, dalej pojawiają się realia administracyjne, gospodarcze, polityczne i tu rozpoczyna się zjadanie ogona, po czym nadchodzą kolejne obietnice. Unijne instytucje mają pełną świadomość, że ta fala optymizmu zatrzyma się na poziomie konkretu – przejścia do kolejnych, coraz bardziej zaawansowanych faz europejskiej integracji, ale jednocześnie muszą karmić ten proces, budując swoją „markę” w świecie.

W rzeczywistości UE nie jest „dawcą” bezpieczeństwa, jak zwykli określać to politycy. Ta rola jest i będzie domeną NATO. Nie oskarżam bynajmniej Mai Sandu oraz polityków państw aspirujących do Unii, że tego nie wiedzą. To raczej kamyczek do unijnego ogródka, w którym coraz więcej wyrasta tabliczek z europejskimi hasłami, a coraz mniej realnej oferty dla społeczeństw kandydujących krajów. Prezydent Mołdawii nie ma dziś alternatywy – musi zapewnić, że bezpieczeństwo i dobrobyt to Unia, musi jednoczyć społeczeństwo wokół Zachodu. Pytanie, jak długo siła przyciągania UE będzie mogła trwać oparta na obietnicach, chwytliwych hasłach i nieustannych zapewnieniach, które z „dostarczaniem” bezpieczeństwa niewiele mają wspólnego. ©℗