Kryzys demograficzny w Ukrainie może sparaliżować wysiłki na rzecz powojennej odbudowy tego kraju. A to zagroziłoby także Europie.

Nie mogliśmy sobie w Polsce wyobrazić lepszego rodzaju imigracji. Wykształcone, ciężko pracujące kobiety z dziećmi, do których w przyszłości dołączą ich równie ciężko pracujący mężowie. Ale dla Ukrainy to będzie kłopot, bo kto tam zostanie? – taką refleksją podzieliła się ze mną jedna z osób zaangażowanych w projektowanie polskiej polityki demograficznej.

Odpowiedź na pytanie, kto zostanie w Ukrainie po wojnie, jest jeszcze ważniejsza, niż może się na pierwszy rzut oka wydawać. Odbudowa kraju – żeby była skuteczna – musi się przecież odbywać dla kogoś. Mowa nie tylko o wstawianiu wybitych okien czy rekonstrukcji mostów, lecz przede wszystkim o odbudowie najważniejszych instytucji. Przed 24 lutego 2022 r. Ukraina w tej sferze silnie niedomagała, co bardzo spowalniało modernizację państwa i wypychało ludzi na emigrację.

Te niedostatki instytucjonalno-rozwojowe są jedną z przyczyn, dla których Ukraina już od trzech dekad zmaga się z potężnym kryzysem demograficznym, który wojna drastycznie pogłębiła. Niestety, można się spodziewać, że stare społeczeństwo nie wywrze odpowiedniej presji na rządzących, by przeprowadzili dobre i skuteczne reformy. Przeciwnie, otworzy drogę populizmowi. Czy można temu przeciwdziałać?

I tak mamy nieźle

I w Polsce, i w Ukrainie rodzi się coraz mniej dzieci. Oba społeczeństwa się starzeją, rąk do pracy jest mniej, w rezultacie chwieją się systemy ubezpieczeń społecznych, na co politycy nie mają żadnego dobrego pomysłu. Różnice pomiędzy polskim a ukraińskim kryzysem demograficznym tkwią zarówno w skali, jak i w możliwych do wykorzystania narzędziach jego łagodzenia. Z tego punktu widzenia Ukraina wypadała gorzej od Polski jeszcze przed wojną.

Zacznijmy od skali. Według danych ONZ populacja Ukrainy od lat 60. XX w. do 1993 r. wzrosła z 42,5 mln do 52,2 mln, by następnie maleć w tempie ok. 290 tys. osób rocznie aż do wybuchu inwazji rosyjskiej w 2022 r. Wtedy wynosiła już tylko ok. 43,8 mln ludzi. Dla porównania populacja Polski w tym samym czasie (licząc do inwazji na Ukrainę) właściwie się nie zmieniła. W 1993 r. wynosiła 38,4 mln, na koniec 2021 r. ok. 38 mln.

Po wybuchu wojny z Ukrainy wyjechało i cały czas przebywa poza nią wedle różnych szacunków 4–8 mln ludzi. Oznacza to, że w kraju mieszka obecnie co najwyżej 36–40 mln osób. A możliwe, że te widełki plasują się jeszcze niżej (29–33 mln), bo szacunki ONZ, na których tu bazujemy, są niepewne, ponieważ Ukraina nie dostarczała przez lata wiarygodnych danych demograficznych. Dopiero w 2019 r. przeprowadziła powszechny spis ludności i to on właśnie wykazał niewiele ponad 37 mln mieszkańców, czyli o 15 mln mniej niż w 1993 r.! Spis jednak miał istotne wady: przeprowadzono go elektronicznie, co wyłączyło Krym i część Donbasu.

Wielkość populacji kraju to jedno. Drugie – i ważniejsze – to jej wiek i struktura. Przed inwazją średni wiek mieszkańca Ukrainy wynosił 41,2 roku, przy czym kobiety okazywały się średnio starsze niż mężczyźni (44,3 vs 38,2). Dla porównania w Polsce średnia wieku dla ogółu populacji to 41,9 roku, przy czym dla kobiet to 43,6 roku, a dla mężczyzn 40,3 roku. Różnice w tej statystyce, choć pozornie niewielkie, wskazują na ważne dysproporcje w tzw. piramidzie demograficznej, która pokazuje udział w populacji poszczególnych grup wiekowych z podziałem na płcie. Optymalna piramida to taka, w której największą grupą są dzieci i osoby w wieku produkcyjnym. Gdy piramida się odwraca – rośnie udział seniorów – rozpoczyna się wielowymiarowy kryzys.

I w Polsce, i w Ukrainie piramida demograficzna przestaje być piramidą: jest szeroka w samym środku (osoby w wieku średnim), z coraz silniej pęczniejącym szczytem (seniorzy) i topniejącym fundamentem (dzieci, młodzież, młodzi dorośli). W przypadku Polski udział płci w poszczególnych grupach wiekowych populacji jest mniej więcej równy aż do granicy wieku emerytalnego. W Ukrainie ta równomierność zanika już w przedziale 40–50 lat. Jest to związane z inną niż w Polsce średnią oczekiwaną długością życia w Ukrainie. U nas w 2021 r. dla mężczyzn wynosiła ona 71,8 roku, a dla kobiet 79,7 roku. W Ukrainie było to odpowiednio 68 lat i 77,8 roku. W Polsce różnica w oczekiwanej długości życia między kobietami a mężczyznami wynosi ok. 8 lat, a w Ukrainie to ok. 10 lat. Dla gospodarki jest to problem – w połączeniu z tym, że wskaźnik partycypacji mężczyzn w rynku pracy wynosi w Ukrainie 64 proc., a kobiet 48 proc., negatywnie wpływa to m.in. na liczbę rąk do pracy i przychody podatkowe.

Dzietność zero pół

Przykład Ukrainy pokazuje, jak niewiele wiemy na pewno o tym, co sprawia, że ludzie chcą mieć dzieci. Uważa się, że niska dzietność to przekleństwo państw bogatych i zsekularyzowanych, więc teoretycznie biedne (niecałe 5 tys. dol. PKB per capita) i religijne (85 proc. Ukraińców deklaruje się jako chrześcijanie) społeczeństwo powinno imponować płodnością, prawda?

Jednym z najczęściej przywoływanych przez demografów pojęć jest zastępowalność pokoleń, czyli sytuacja, gdy na kobietę w wieku rozrodczym przypada co najmniej 2,1 dziecka. Zdolność do jej osiągnięcia to Święty Graal polityk demograficznych: wszyscy go szukają, nikt nie znajduje. W Polsce wskaźnik dzietności od lat oscyluje wokół 1,4 i wszyscy załamują ręce, ale w Ukrainie jest o wiele gorzej. W styczniu 2021 r. wynosił on 1,16, a zgodnie z szacunkami przytaczanymi przez portal Npr.org w 2023 r. może spaść do poziomu 0,55. Zaledwie około pół dziecka na kobietę!

Kobiety boją się rodzić w biednym, niedoinwestowanym i skorumpowanym kraju. Ta charakterystyka przekłada się przecież na opiekę medyczną. Według UNICEF w 2021 r. dzieci do 5. roku życia umierały w Ukrainie dwukrotnie częściej niż w Polsce (8 zgonów vs 4 zgony na 1 tys. narodzin).

Problem przedwczesnej śmierci nie ogranicza się w Ukrainie wyłącznie do dzieci. Jak wyliczyła Ella Libanova z Narodowej Akademii Nauk Ukrainy, aż 30 proc. 20-latków nie dożyje „60”, w dużej mierze ze względu na styl życia (alkohol) oraz wypadki drogowe. W takich okolicznościach trudno planować szczęśliwe życie z dziećmi.

Trendy dzietnościowe w Ukrainie są raczej nie do odwrócenia, choć mogą ulec kosmetycznej poprawie w zależności od rozwoju sytuacji w kraju. Podobnie zresztą jest w Polsce. My też – i to mimo prowadzenia hojnej polityki prorodzinnej – nie podniesiemy wskaźnika dzietności do 2,1 dziecka na kobietę. Tyle tylko, że my możemy liczyć na imigrantów. Po pierwsze, rzecz jasna, właśnie z Ukrainy. Dzięki nim liczba mieszkańców Polski przekroczyła po raz pierwszy w historii 40 mln, a piramida demograficzna uzyskała silniejszą podbudowę. Po drugie, na imigrantów z innych krajów, w tym z Europy Zachodniej, gdyż różnica w zamożności między Polską a państwami takimi jak Włochy, Grecja, Hiszpania czy Portugalia staje się coraz mniejsza, a to sprawia, że młodzi z tych krajów szukają coraz częściej zatrudnienia u nas. Jest to tym łatwiejsze, że wraz z napływem zagranicznych korporacji wzrasta także liczba atrakcyjnych dla nich miejsc pracy w Warszawie, we Wrocławiu, w Poznaniu czy Gdańsku. W efekcie możemy skuteczniej uzupełniać deficyty rąk do pracy, zwiększać bazę podatkową i opłacać emerytury. Jest ciężko, ale „jakoś jest”.

Ukraina była i przez wiele lat będzie krajem, z którego ludzie będą wyjeżdżać. Przepaść w standardzie życia między nią a państwami UE jest zbyt duża. Jeśli z tego punktu widzenia spojrzymy na uchodźców z Ukrainy, to odpowiedź na pytanie, czy zechcą wrócić do domu po wojnie, przestaje być oczywista. Deklaracje samych zainteresowanych wskazują, że powrót planuje 30–60 proc. z nich, ale wobec wciąż nieznanego wyniku wojny nie mogą być uznane za ostateczne. Liczy się to, co uchodźcy zrobią za kilka miesięcy czy lat, nie to, w co dziś wierzą i co mówią.

Nawet gdyby do Ukrainy wróciła po wojnie połowa obecnych uchodźców, i tak nie musi oznaczać to proporcjonalnego zwiększenia populacji. Do tej drugiej połowy, która zostanie na obczyźnie – w większości kobiet z dziećmi – przyjadą mężowie i ojcowie.

Słowem Ukraina po wojnie będzie najprawdopodobniej krajem z ludnością nie wyższą niż 37–39 mln. Co więcej, piramida demograficzna będzie wyglądać jeszcze mniej korzystnie niż dzisiaj, bo ubędzie młodych kobiet. To one z większą łatwością uczą się nowych języków, znajdują pracę na emigracji i integrują się z nowym otoczeniem. Integruje się także ich uczone w lokalnych szkołach potomstwo. Argumenty za tym, by skoro się już uciekło przed wojną za granicę, pozostać tam na stałe, są niezwykle silne.

W przypadku osób starszych, nawet tych jeszcze zdolnych do pracy, proces nauki języka czy przekwalifikowania się jest znacznie trudniejszy. Dodatkowo z krajem pochodzenia mają zazwyczaj silniejszy związek emocjonalny niż ludzie młodzi. W ich przypadku zatem bodźce do ewentualnego powrotu są silniejsze.

Możliwe i niemożliwe

Ukraińskie władze są świadome problemu demograficznego, ale w obliczu trwającej rosyjskiej agresji nie mogą nic z nim zrobić. Przeciwnie, muszą wysyłać na front młodych mężczyzn. Żeby więc zlikwidować dzisiejsze zagrożenie, muszą pogłębiać przyszły kryzys demograficzny. Jest to pułapka, z której nie ma wyjścia.

Gdy wojna się skończy w, miejmy nadzieję, korzystny dla Ukrainy sposób, prawda ta dotrze do Ukraińców ponownie z wielką siłą. Dziś marzą nie tylko o pokoju, lecz także o modernizacji kraju. Warunkiem koniecznym sprawnej i dynamicznej odbudowy nie jest jednak tylko dostępność kapitału (zakładając, że napłynie on z zagranicy w zapowiadanej skali), lecz także siły roboczej. Założenie, że powojenna Ukraina będzie w stanie oferować konkurencyjne w relacji do bogatszych państw pensje, jest wątpliwe. Trudno też oczekiwać, że chcący zapewnić byt rodzinom mężczyźni, którzy przed wojną zarabiali dobre pieniądze w Europie Zachodniej, teraz będą pracować w kraju za pół darmo w patriotycznym porywie. Będą to jednostkowe przypadki.

Wielce wątpliwe jest też, choć wolałbym się mylić, że w Ukrainie zajdzie takie zjawisko baby boomu, jakie przeżyły gospodarki państw Europy po II wojnie światowej. Wtedy żołnierze wracali do ojczyzny, teraz będą szukać swoich rodzin za granicą.

Może się zatem okazać, że mimo przegranej Rosji Ukraina nie będzie w stanie się wyrwać z opłakanego położenia i na wiele lat pogrąży się w społeczno-gospodarczym marazmie. W Europie obserwujemy zbliżoną do takiego scenariusza sytuację w krajach byłej Jugosławii. W Azji sytuacja taka ma miejsce chociażby w Armenii. Z wielu powodów byłby to scenariusz tragiczny nie tylko dla samych Ukraińców, lecz także dla całej Europy.

Pogrążeni w kryzysie demograficznym, a co za tym idzie także gospodarczym, Ukraińcy mogą zacząć szukać winnego w tych, którzy im pomagali. Widząc miliony rodaków zaaklimatyzowanych za granicą, mogą uznać, że Zachód w cyniczny sposób wykorzystał ich problemy, by uleczyć swoje bolączki. To nie jest czysto hipotetyczne domniemanie. Magazyn „The Atlantic” (w artykule z 2020 r.) przytaczał sondaż, z którego wynika, że aż 55 proc. mieszkańców wskazało masową emigrację jako największe zagrożenie dla swojego kraju.

Co więc robić, żeby zapobiec zapaści i wykluwaniu się niebezpiecznych ruchów politycznych? Przywrócenie dzietności w Ukrainie do poziomu, który pozwoliłby odtworzyć tkankę społeczną, jest niemożliwe. Podobnie jak namówienie do powrotu części osób, które wyjechały i ułożyły już sobie życie za granicą, nawet jeśli rząd znajdzie pieniądze na zachęty finansowe. I jak powstrzymanie ukraińskich mężczyzn przed ponowną emigracją, gdy działania wojenne się skończą.

Możliwe jest jednak wykorzystanie dla Ukrainy potencjału jej obywateli żyjących poza granicami kraju bez konieczności ich powrotu.

Cztery wolności

Obecna ukraińska diaspora to w dużej mierze świetnie wykształceni, mówiący wieloma językami ludzie, którzy pracują dla wielkich koncernów, działają na najlepszych uniwersytetach i współtworzą najprężniejsze instytucje społeczeństwa obywatelskiego Zachodu. Jest też coraz zamożniejsza, co sprawia, że może wysyłać pieniądze do ojczyzny. W ciągu ostatniej dekady ich wartość wzrosła z ok. 7 mld dol. do 18–19 mld dol. Rocznie. Ta coraz lepiej wykształcona i coraz zamożniejsza emigracja w większej części niż w Rosji zamieszkuje dzisiaj w krajach Zachodu. Jest tak także za sprawą Moskwy, która, atakując Ukrainę w 2014 r., zmieniła całkowicie kierunek emigracji zarobkowej jej mieszkańców. A jeszcze w 2012 r. to właśnie Rosja była najpopularniejszym kierunkiem dla migrantów zarobkowych (43 proc. wszystkich Ukraińców pracujących za granicą). W 2017 r. jej miejsce zajęła Polska (39 proc.). Jeśli kraj oferuje coś więcej niż dorywcze zajęcia, to emigracja czasowa tworzy grunt pod trwałą. Wywołana agresją Rosji w 2014 r. zmiana w kierunkach migracyjnych silnie koreluje z faktem, że większa liczba ukraińskich emigrantów zaczęła rezygnować z powrotu do kraju, a diaspora na Zachodzie rosła. To zjawisko można i należy wykorzystać.

Państwa Zachodu – głównie unijne – powinny jak najściślej zintegrować się z Ukrainą. Samo jej członkostwo w UE to osobna sprawa, ale zapewnienie w relacjach z tym krajem fundamentalnych dla Unii wolności – przepływu towarów, kapitału, pracy i ludzi – pozwoliłoby budować w oparciu o diasporę coraz silniejsze sieci społeczno-ekonomicznych powiązań.

Gdy ukraińscy emigranci przekonają się, że ich kraj nie jest skazany na izolację i że nawet z dystansu mogą mu pomagać podźwignąć się po wojnie, utrzymując z nim ścisły rodzinno-biznesowy kontakt, staną się jednym z najsilniejszych motorów potrzebnej odbudowy.

Warto też zauważyć, że wprzęgnięcie Ukrainy w europejską przestrzeń czterech wolności będzie miało inny efekt niż miało dołączenie Polski do UE. Przypomnijmy, że w wyniku otwarcia granic wyjechało z Polski ok. 2 mln ludzi. Ukraińcy, by emigrować masowo, nie potrzebowali członkostwa w Unii. Jeszcze przed 24 lutego 2022 r. korzystali z rozmaitych programów i przepisów krajowych, które umożliwiały im do nich wyjazd. Gorzej było z powrotem, który po pierwsze był bardziej kosztowny (bo Ukraina znajduje się poza Wspólnotą), a po drugie – a może przede wszystkim – wiązał się z możliwą utratą pozwoleń na pobyt i pracę. Integracja UE z Ukrainą zapewniłaby diasporze komfort stałego kontaktu ze swoją ojczyzną.

Na kryzys demograficzny Ukrainy nie ma lekarstwa. Można jedynie łagodzić jego skutki, ułatwiając temu państwu rozwój z wykorzystaniem mechanizmów oferowanych przez globalizację. W świecie, w którym wszystkie społeczeństwa się starzeją, tylko ścisła, wielopoziomowa i oparta na wolności współpraca między narodami może budować wspólny dobrobyt i zapobiegać nowym niesnaskom. ©℗

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute