Moskwa znacznie częściej stosuje dyplomację nawozową. Zapewnia je na potrzeby bieżących zasiewów. Państwom Afryki daje to szansę na wzmocnienie lokalnej produkcji, a nie tylko uzależnienie od pomocy z zewnątrz.

ikona lupy />
dr Jędrzej Czerep, analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych / Materiały prasowe / fot. mat. prasowe
Analizy różnych ośrodków badawczych wskazują, że Zachód – zamiast wzmacniać swoją pozycję w Afryce – traci. Co obóz proukraiński robi nie tak?

Zachód popełnia błąd, zakładając, że dla całego świata wojna w Ukrainie jest sytuacją unikalną. Taką się wydaje z perspektywy europejskiego podwórka. Natomiast na globalnym Południu – w Kongu, Etiopii czy Mali – Ukraina nie jest czymś na tyle oryginalnym, by wymusić bardzo jasne opowiedzenie się po którejś ze stron. W przypadku wojen w Kongu czy Etiopii nie było takiej mobilizacji świata zachodniego jak w przypadku Ukrainy. Chodzi więc o poczucie podwójnych standardów. To nie jest wojna państw afrykańskich. A Rosja jest dla nich ważnym partnerem, którego nie chciałyby stracić. Szczególnie z perspektywy obrotu produktami rolnymi. W tym – przede wszystkim – nawozami. To podstawa, bez której nie ma rolnictwa w Afryce. Dlatego styczniowa wizyta szefowych resortów spraw zagranicznych Francji i Niemiec w Addis Abeba (stolica Etiopii – red.) na forum Unii Afrykańskiej, kiedy padły wezwania, by stanąć po stronie Zachodu, została odebrana bardzo źle. Była przeciwskuteczna, bardziej zrażała, niż zachęcała. Istnieje zresztą wrażenie, że powstaje coś w rodzaju nowej zimnej wojny. Rozgrywanie, kto jest czyją strefą wpływów. A państwa afrykańskie nie mają na to ochoty. Nie chcą być przedmiotami w rozgrywce.

Ale Kreml – podobnie jak Chiny – dąży przecież do przeciągnięcia Afryki na swoją stronę. Co w takim razie oba państwa robią lepiej, że im się to udaje?

Umiejętnie wykorzystują obecne w Afryce nastroje. Podstawą przekazu rosyjskiego jest tłumaczenie, że Zachód – ze swoją kolonialną przeszłością – dalej chce tę hegemonię rozszerzać. Natomiast oni – Rosjanie – są inni. Popierają świat wielobiegunowy i przeciwstawiają się amerykańskiej dominacji. W związku z tym działają na rzecz większego wzmocnienia głosu Afryki i jej usamodzielnienia się. To granie na uzasadnionych i prawdziwych odczuciach dzielonych przez wiele osób na kontynencie. Zarówno Rosji, jak i Chinom chodzi oczywiście o to, by obrzydzić tym krajom współpracę z Zachodem i zachodnie wartości. Chcą niszczyć demokrację jako dominujący na świecie wzorzec i zastępować go własnymi – autorytarnymi, korupcyjnymi i przede wszystkim nieprzejrzystymi. Rosja robi to bardzo wyraźnie. Na przykład popiera zaprzyjaźnionych prezydentów, namawiając ich, by odpuścili sobie przejmowanie się konstytucjami i pozostali u władzy po drugiej kadencji. A Chiny wstępują do różnych organizacji międzynarodowych, robiąc to tylko po to, by je zdominować i wypychać z nich zapisy dotyczące choćby przestrzegania praw człowieka.

Od początku pełnoskalowej inwazji mówiło się, że Rosja chce zagłodzić Afrykę. Dzisiaj Moskwa stara się pokazywać, że np. korytarz zbożowy przez Morze Czarne jest tamtejszym państwom niepotrzebny, a ona sama chętnie przekaże im zboże za darmo. Jak Moskwa jest dziś postrzegana w Afryce?

Kreml oczywiście odwraca kota ogonem i mówi, że kryzys żywnościowy został wywołany sankcjami nałożonymi na Rosję, co jest nieprawdą. Ale robi to dość skutecznie. Natomiast kryzys ujawnił niebezpieczny model – państwa są uzależnione od importu żywności z zagranicy. Ponadto są nieodporne na zakłócenia dostaw, jak te związane z wojną w Ukrainie. I ta sytuacja sprowokowała pewne otrzeźwienie. Impuls do tego, by bardziej zadbać o własne zdolności produkcyjne. Tak, by każdy kraj mógł samodzielnie wyprodukować żywność niezbędną do pokrycia własnych potrzeb. A ci gracze, którzy opowiedzą się za takim kierunkiem rozwoju, zyskają poparcie. Ukraina nie za bardzo rozumie ten problem. Kijów prowadzi program „Ukrainian Grain”, który dalej opiera się na humanitarnych dostawach zboża do państw trzecich. Czyli Afryka dalej pozostaje uzależniona od dostaw z zewnątrz. Faktycznie, Moskwa w wielu krajach realizuje podobne inicjatywy, ale znacznie częściej stosuje dyplomację nawozową. Daje gwarancję, że zapewni dostępność nawozów na potrzeby bieżących zasiewów.

Wspomniał pan, że wizyta przedstawicieli europejskich rządów nie została odebrana w Afryce najlepiej. A co z wiceprezydentką Stanów Zjednoczonych Kamalą Harris, która podróżowała niedawno po kontynencie? Wyszło lepiej?

Tak. Padły bardzo ciekawe propozycje. Na przykład Ghanie Harris przywiozła wart 1 mln dol. program wsparcia przedsiębiorczości kobiet. Potrzebny i oparty na sensownych założeniach. A w Tanzanii został ogłoszony program wsparcia budowy przemysłu związanego z produkcją elementów do baterii wykorzystywanych w samochodach elektrycznych. To ważne, bo w Tanzanii wydobywany jest nikiel. W tradycyjnym kolonialnym modelu gospodarczym światowi potentaci w Afryce wydobywają nieobrobione surowce i wywożą je do siebie, a krajom afrykańskim płacą tyle co nic. To ci wielcy gracze zarabiają na bogactwach naturalnych Afryki. Od zawsze jej bolączką był brak przetwórstwa i tego, że nie jest w stanie wypuścić na rynki gotowych, wartościowych produktów. Propozycja Harris jest pierwszym ważnym krokiem, by to zmienić. Tak, by Afryka była w stanie wytwarzać na miejscu wysokiej jakości gotowe produkty pożądane na rynkach. Te elementy do baterii samochodowych będą kierowane na rynek amerykański, więc to Amerykanie będą je kupować w Tanzanii. I to już ma się dziać w 2026 r. To jest ogromna – wręcz rewolucyjna – zmiana w podejściu do robienia interesów na kontynencie afrykańskim. Zupełnie inny model niż ten, z którym do Afryki przyjeżdżają Chiny czy Rosja. ©℗

Rozmawiała Karolina Wójcicka