W UE trwają prace nad przepisami ograniczającymi polityczne kampanie internetowe. Polscy dyplomaci uważają, że zmiany idą za daleko.

Ponad 2 mln zł na reklamy na Facebooku i Instagramie wydała w mijającej kadencji Platforma Obywatelska. W tym samym czasie PiS zapłacił za taką promocję 330 tys. Kolejne 5,4 mln zł wydali członkowie tworzonego przez tę partię rządu oraz ich resorty. A to tylko część obrazka, bo politycy reklamują się także w innych portalach społecznościowych. Nie wszystkie pozwalają analizować, kto i ile zapłacił, a część reklam politycznych nie jest w ogóle oznaczana. W ostatnich tygodniach politycy chętnie korzystają np. ze współpracy z influencerami, którzy chwaląc ich, nie ujawniają, czy zostali za to wynagrodzeni.

Reklamy internetowe są tanim i skutecznym środkiem docierania do odbiorców. Kiedy polityk zamawia emisję reklamy, platforma pozwala mu bardzo precyzyjnie określić kategorie osób, do których treść ma dotrzeć. To możliwe, bo korporacje technologiczne mają o użytkownikach ogromną wiedzę. Pozyskują ją z jednej strony na podstawie deklaracji samych użytkowników, z drugiej – poprzez śledzenie ich aktywności w sieci. Wkrótce jednak użycie takich danych do wyświetlania reklam politycznych może zostać zabronione. W kluczowych europejskich instytucjach trwają właśnie prace nad wspólną dla wszystkich krajów członkowskich regulacją.

Głównym jej celem jest przeciwdziałanie obcym wpływom na wybory w Europie. Kiedy prawo wejdzie w życie, reklama polityczna będzie wyraźnie oznaczona, a autorzy kampanii będą musieli wyjawić, kto za nimi stoi. Same reklamy trafią z kolei do specjalnych repozytoriów podobnych do tego, które już dziś prowadzi właściciel Facebooka i Instagrama. Zleceniodawca reklamy politycznej będzie też musiał mieć siedzibę na terenie UE. Reżim nie będzie dotyczył praktycznych informacji dotyczących udziału w wyborach, bo nie będą one stanowiły reklamy w jego rozumieniu.

W propozycji, którą na początku lutego przyjął Parlament Europejski, znalazły się zapisy ograniczające między innymi mikrotargetowanie, czyli kierowanie specjalnie przygotowanych reklam do precyzyjnie wybranych grup odbiorców.

– Masowe wykorzystywanie danych, które np. platformy internetowe są w stanie wywnioskować na temat użytkowników na podstawie ich zachowania w sieci, do wyświetlania im spersonalizowanej reklamy niesie ryzyko manipulacji i eksploatacji naszych wrażliwych cech czy słabości. Pozwala na przykład wykorzystywać informacje, jakie platforma wywnioskowała o stanie zdrowia użytkownika do tego, by następnie pokazać mu skrojoną pod niego reklamę zachęcającą do głosowania na daną partię. Tyle że osoba ta być może wcale nie chciała się tą informacją dzielić, a tym bardziej pozwolić, by była ona wykorzystywana do celów reklamowych – mówi Dorota Głowacka z Fundacji Panoptykon, która zajmuje się kwestiami prywatności w sieci. I tłumaczy, że wyświetlanie reklam powinno odbywać się jedynie na podstawie danych, które użytkownicy wprost i w pełni świadomie przekazują usługodawcom internetowym, bo tylko wtedy ma on nad tym procesem jakąkolwiek kontrolę. Tak też zdecydowali posłowie w PE.

Zgodnie z ich pomysłami w procesie personalizacji reklamy politycznej będzie można użyć tylko czterech kategorii danych, w tym języka i lokalizacji na poziomie okręgu wyborczego. Jeśli grupa docelowa reklamy okaże się za szeroka dla reklamodawcy (kampania będzie za droga), platforma zawęzi zbiór w drodze losowania, a nie mikrotargetowania.

Takiemu ograniczeniu sprzeciwia się jednak polski rząd. „Parlament Europejski proponuje całkowity zakaz wykorzystywania danych wrażliwych na potrzeby technik targetowania i dostarczania reklam politycznych oraz znaczne ograniczenia w wykorzystywaniu innych danych osobowych. (…) Dlatego jesteśmy przeciwni poprawkom zgłoszonym przez PE. (…) Uważamy je za zbyt restrykcyjne” – zastrzegli członkowie polskiej delegacji podczas spotkania w Radzie Unii Europejskiej. O treści poufnej notatki z posiedzenia poinformował jako pierwszy serwis EUobserver. Widzieliśmy ten dokument.

Podobne do polskiego stanowisko zgłosiła również Finlandia. Zdaniem dyplomatów tego kraju przyjęcie rygorystycznych zapisów dotyczących mikrotargetowania może mieć „efekt mrożący” dla wolności wypowiedzi.

Sprzeciw Polski i Finlandii może, ale nie musi przełożyć się na to, jak ostatecznie będą wyglądały przepisy. Akt będzie jeszcze negocjowany między unijnymi instytucjami. Komisja Europejska chce, by udało się go dopiąć przed wyborami do PE, które odbędą się w połowie 2024 r. Kiedy wejdzie w życie, będzie obowiązywał także w przypadku krajowych elekcji. Najbliższe wybory do Sejmu i Senatu, które będą odbywać się w jego reżimie, przypadną na 2027 r. ©℗