Przystąpienie USA do wojny oznaczało, że zamieni się ona w egzekucję, gdy tylko amerykańscy żołnierze dotrą na front. Dlatego Niemcy musieli zaatakować z całych sił, by zdążyć ją wygrać wiosną 1918 r.

Zachód z niepokojem czeka na początek rosyjskiej ofensywy w trwającej wojnie w Ukrainie. Powszechnie zakłada się, że z całą mocą ruszy ona wiosną, a być może nawet wcześniej, zaraz po orędziu Władimira Putina, które zaplanowano na 21 lutego. W tym tygodniu dziennik „The Washington Post” doniósł, iż w Białym Domu panuje przekonanie o zbliżaniu się przełomowego momentu tej wojny. Kreml ma rzucić do walki wszelkie posiadane zasoby, by odnieść militarny sukces, nim do Ukrainy dotrą wielkie dostawy zachodniego uzbrojenia. Pobici w polu Ukraińcy mogliby się okazać bardziej skłonni do zawarcia korzystnego dla Moskwy pokoju. Trwa zatem wyścig z czasem, zaś wszyscy jego uczestnicy są świadomi, że jeśli się spóźnią, mogą definitywnie przegrać wojnę.

Rozdrażnieni Amerykanie

„No cóż, wówczas Niemcy muszą zginąć” – odparł generał Erich Ludendorff księciu Maksowi von Badenowi, gdy ten zapytał, co się stanie, jeśli wiosenna ofensywa na froncie zachodnim się nie powiedzie. Pod koniec lutego 1918 r. w sztabie generalnym pracowano na okrągło. Wprawdzie jego szefem był feldmarszałek Paul von Hindenburg, jednak całą maszynerią kierował generalny kwatermistrz armii niemieckiej Ludendorff. To jego zarządzenia przestawiły gospodarkę II Rzeszy na tryb wojenny i sprawiły, że wszelkie posiadane zasoby zaczęły służyć celom militarnym. W tandemie von Hindenburg–Ludendorff to ten drugi tworzył i wcielał w życie najważniejsze strategiczne plany. Najlepiej się też orientował, jak dramatyczna staje się sytuacja państw centralnych. Wojna podwodna na Atlantyku, której ofiarą padały także amerykańskie statki handlowe, nastawiła opinię publiczną w USA przeciw Niemcom. Do tego wywiad brytyjski przechwycił i przekazał do Waszyngtonu depeszę Arthura Zimmermanna, w której niemiecki minister spraw zagranicznych instruował ambasadora w Meksyku Heinricha von Eckardta, jak wzniecić konflikt zbrojny między tym środkowoamerykańskim państwem a Stanami Zjednoczonymi.
Mając w ręku takie argumenty, prezydent Woodrow Wilson przekonał w kwietniu 1917 r. Kongres USA do wypowiedzenia wojny II Rzeszy. Niemcy musieli wypić piwo, którego sami nawarzyli. Potężna amerykańska gospodarka oraz bogactwa kraju zamieszkanego przez ok. 100 mln ludzi jasno wskazywały, że jego bezpośrednie dołączenie do działań militarnych w Europie musi przechylić szalę zwycięstwa na stronę Ententy. Jedyną nadzieję dawał Berlinowi fakt, że chronione przez dwa oceany USA utrzymywały nieliczne zawodowe siły zbrojne. Generał Ludendorff oceniał, że sformowanie, uzbrojenie i wyszkolenie, a następnie przerzucenie milionowej armii do Europy zajmie Amerykanom ponad rok. To oznaczało, że państwa centralne do lata 1918 r. muszą zadać Francji oraz Wielkiej Brytanii tak dotkliwe militarne rany, by te zdecydowały się zawrzeć niekorzystny dla nich pokój. Inaczej Jankesi zdążyliby z odsieczą. W takich okolicznościach Ludendorff i von Hindenburg uznali, że w pierwszym kroku należy zmusić Rosję do wycofania się z wojny, a następnie przerzucić na zachód dywizje zaangażowane na froncie wschodnim, by wzięły udział w rozstrzygającej ofensywie. A było to możliwe, bo wywiad wojskowy zdołał przerzucić ze Szwajcarii do Piotrogrodu Włodzimierza Lenina i jego najbliższych współpracowników.

Pokój na wschodzie

„Gdy w nocy z 6 na 7 listopada wybuchła rewolucja zwana październikową, zwycięscy bolszewicy nie byli już zainteresowani kontynuowaniem wojny z państwami centralnymi, dla nich priorytetem było zwycięstwo w wojnie domowej. Z tego względu szybko, bo już 15 grudnia (1917 r. – red.), w Brześciu nad Bugiem zawarto zawieszenie broni” – pisze Jarosław Centek w opracowaniu „Niemieckie wojska lądowe na froncie wschodnim w listopadzie 1918 r.”. Lenin wcale jednak nie zamierzał zbytnio iść na rękę swym dobroczyńcom. Rozejm był dla niego wygodnym rozwiązaniem, natomiast trwały pokój musiał oznaczać zgodę na olbrzymie straty terytorialne. „Bolszewicy tymczasem, zdając sobie sprawę z tego, że wobec Rzeszy znajdują się na przegranej pozycji, starali się grać na zwłokę i maksymalnie opóźnić ewentualne zawarcie traktatu pokojowego” – podkreśla Centek. Czas zaś ewidentnie pracował na ich korzyć. „Do końca 1917 roku sytuacja gospodarcza mocarstw centralnych stała się rozpaczliwa i było mało prawdopodobne, żeby były w stanie dalej prowadzić wojnę. Szczególnie zagrożone były Austro-Węgry: w czasie rokowań brzeskich minister spraw zagranicznych, Ottokar hr. Czernin, oznajmił Niemcom, że jego kraj przypuszczalnie dotrwa najwyżej do następnych żniw. Niemcy były w niewiele lepszej sytuacji: niektórzy politycy niemieccy obawiali się, że w połowie kwietnia 1918 roku w kraju zabraknie zboża” – opisuje Richard Pipes w monografii „Rewolucja rosyjska”. Generał Ludendorff i von Hindenburg przekonali więc cesarza Wilhelma II, że nie ma czasu do stracenia. „18 lutego (1918 r. – red.) po południu i 19 rano rozpoczęły się działania wojenne na całym rosyjskim froncie. Natychmiast telegraficznie rząd bolszewicki zgłosił gotowość do układów o pokoju. Teraz nauczeni ich postępowaniem w Brześciu nadaliśmy temu pokojowi inne zabarwienie” – zapisał w swoich wspomnieniach wojennych Erich Ludendorff. „Nasz pochód naprzód nie miał być wstrzymywany aż do ostatecznego przyjęcia naszych warunków” – dodawał.
Zdemoralizowana i znajdująca w kompletnym chaosie bolszewicka armia poszła w rozsypkę i wkrótce realne stało się, że niemieccy żołnierze, jeśli zechcą, zajmą Petersburg oraz Moskwę. Lenin postanowił spełnić wszelkie żądania Berlina, a ten nie okazał przegranym litości, dyktując 3 marca 1918 r. w Brześciu treść ostatecznego traktatu. „Warunki pokoju były dla Rosji katastrofalne. Ukraina, Polska, Finlandia, Litwa, Estonia oraz Łotwa uzyskały niepodległość. Turcji oddano część Zakaukazia. Rosja utraciła 26 proc. całkowitej liczby ludności, 27 proc. ziemi uprawnej, 32 proc. plonów, 26 proc. linii kolejowych, 33 proc. przemysłu produkcyjnego, 73 proc. hutnictwa żelaza, 75 proc. złóż węgla. Co więcej, musiała zapłacić ogromne odszkodowania wojenne. Innymi słowy, Rosja straciła ponad 60 mln ludzi oraz ponad 5 tys. fabryk, zakładów, gorzelni i rafinerii” – wyliczają Nicholas V. Riasanovsky i Mark D. Steinberg w „Historii Rosji”.
Jednocześnie Berlin przejmował kontrolę nad całą Ukrainą z zamiarem uczynienia z tego kraju swojego spichlerza, oddalając widmo nadciągającego głodu. Ten ogromny sukces tchnął w cesarza Wilhelma II i wodzów jego armii nadzieję, że wojna na zachodzie może zostać wygrana. Należało tylko zebrać wszystkie siły i natychmiast uderzyć, nie oglądając się ani na ofiary, ani na koszty.

Bitwa cesarzy nadciąga

„Nazwa Kaiserschlacht, czyli «bitwa cesarzy», na cześć naczelnego dowódcy, cesarza Wilhelma II, dobrze oddaje tytaniczną wielkość tego wydarzenia, będącego największą akcją zaczepną I wojny światowej, z którym można porównać tylko niemiecki marsz na zachód w 1914 roku” – podkreśla w książce „Kaiserschlacht 1918. Wiosenna ofensywa Ludendorffa” Randal Gray. Dzięki zmuszeniu bolszewickiej Rosji do podpisania pokoju w rekordowo krótkim czasie przerzucono do Francji 42 świeże dywizje, łącznie gromadząc ich tam aż 192, gdy tymczasem całość sprzymierzonych sił Ententy tworzyło 178 dywizji. „Armie stojące naprzeciw siebie w 1918 roku bardziej przypominały wojska okresu blitzkriegu lat 1939–1942 niż swoje poprzedniczki z 1914 roku” – pisze Gray. „Przede wszystkim żołnierze byli młodymi poborowymi, a nie weteranami. Oficerami byli ludzie w większości młodzi, wykształceni w czasie wojny, zdolni i doświadczeni walką w okopach, niekoniecznie potomkowie znanych wojskowych rodzin” – wyjaśnia.
Ludendorff zadbał, żeby do pierwszej fazy wielkiej ofensywy, którą nazwał operacją „Michael” przygotować 74 doborowe dywizje. „Dzięki intensywnemu przenoszeniu pojedynczych żołnierzy powyżej 35 roku życia oraz odwołaniu rannych i personelu z tyłów, szeregi były pełne młodych i doświadczonych ludzi. Średnio od jednej trzeciej do połowy plutonu piechoty stanowili żołnierze szkoleni przed wojną” – opisuje Gray. Łącznie było to ok. 750 tys. najlepszych żołnierzy, jakich dorobiła się II Rzesza. Wspierać ich atak miało aż 10 tys. dział i moździerzy zgrupowanych na zaledwie 60-km odcinku frontu. Osłonę z powietrza zapewniało ponad 320 myśliwców, których działaniami w powietrzu zawiadywał sławny „Czerwony Baron” – Manfred von Richthofen.
Sam plan ataku na rekordowo długim odcinku frontu był banalnie prosty. Generał Ludendorff ujął go w jednym zdaniu. „Wybijamy dziurę, a reszta idzie za nami. Tak robiliśmy w Rosji” – oznajmił oficerom sztabowym. Wymagało to jednak całkowicie nowej taktyki. Od 1914 r. obu walczącym stronom z wielkim trudem udawało się przełamywać linię frontu. Ponosiły przy tym jednak gigantyczne straty w ludziach. Nadzieję na zmianę sytuacji dawały czołgi, ale niemiecki przemysł z powodu braku surowców okazał się niezdolny do ich produkcji na masową skalę. Cały ciężar przebicia się przez obronę wroga musiała więc znów wziąć na siebie piechota. „Ludendorff rozkazał, aby każdy żołnierz przeszedł szkolenie szturmowe. Małe jednostki Stosstruppen lub Gruppen miały przeć nieustannie do przodu, mijając umocnione punkty obrony, które neutralizowałyby podążające z tyłu jednostki dywizyjne. Postępujący ostrzał artylerii miał raczej podążać za atakiem piechoty, niż go wyprzedzać” – wyjaśnia podstawowe założenia nowej taktyki Randal Gray.
Po drugiej stronie frontu, za polami minowymi i zasiekami z drutu kolczastego, ukryte głęboko w okopach, stacjonowało ponad 50 brytyjskich, francuskich, australijskich i nowozelandzkich dywizji. Tworzyły potężną siłę, lecz sojusznicze dowództwo nie spodziewało się tak gigantycznego natarcia. Gdy więc przed świtem 21 marca 1918 r. rozpoczął się huraganowy ostrzał artyleryjski, alianckie wojska były zaskoczone i sparaliżowane rozmiarem ataku. W pięć godzin na głowy broniących się spadło i eksplodowało 1,1 mln pocisków (silniejszy ostrzał zanotowano tylko podczas radzieckiego przygotowania do szturmu Berlina w 1945 r. – podkreśla Gray). Potem do ataku ruszyły grupy szturmowe.

Wielkie dni marszałka Focha

„Kiedy w nocy z 20 na 21 marca 1918 r. potężne uderzenie niemieckie w rejonie Arras i Saint-Quentin przerwało front na styku pozycji francuskich i brytyjskich i armie niemieckie parły w kierunku Amiens, w całej pełni uwidocznił się po stronie alianckiej brak jednolitego dowództwa i wzajemnej koordynacji działań” – opisuje Wiesław Śladkowski w opracowaniu „Ferdinand Foch (szkic do portretu)”. W pierwszym dniu walki – za cenę 10 tys. poległych oraz 30 tys. rannych – Niemcy zdobyli 255 km kw. terenu, zmuszając brytyjskie dywizje do panicznego odwrotu. Do niewoli trafiło ponad 21 tys. Brytyjczyków. Tak spektakularnych porażek siły Ententy nie ponosiły od 1914 r. Realne stało się zdobycie przez atakujących Amiens, co otworzyłoby im drogę na Paryż.
Przez następne dni brytyjskie i francuskie jednostki przeprowadzały kontrataki, które Niemcy odpierali, po czym znów parli do przodu. W rozsypkę poszła cała brytyjska 5 Armia.
Po prawie tygodniu krwawych walk, 26 marca, do znajdującego się niedaleko linii frontu Doullens przyjechali członkowie rządów Wielkiej Brytanii i Francji oraz naczelne dowództwo obu armii. Zamierzano radzić, jak powstrzymać niemieckie natarcie, zanim sytuacja stanie się krytyczna. „Raptem robi się ruch. Przybywa Foch w otoczeniu oficerów i swym nieznoszącym sprzeciwu donośnym głosem woła: Panowie nie chcą walczyć! Otóż ja będę walczyć bez wytchnienia! Będę walczyć przed Amiens! Będę walczyć w Amiens. Będę walczyć za Amiens. Będę walczyć cały czas!” – wspominał premier Georges Clemenceau. Bojowa postawa szefa Sztabu Generalnego francuskiej armii zaimponowała zebranym. Clemenceau kuł więc żelazo póki gorące i szybko przekonał reprezentującego brytyjską Radę Ministrów lorda Alfreda Milnera, żeby poparł pomysł oddania dowództwa nad wszystkimi siłami państw sojuszniczych w ręce generała Ferdinanda Focha. Ostatecznie decyzję tę wprowadzano w życie etapami, na początek mianując generała koordynatorem działań armii sprzymierzonych. Oficjalny tytuł naczelnego wodza wojska Ententy otrzymał on dopiero 14 maja. „Nie czekając na ostateczne ustalenie na papierze zakresu swych kompetencji, Foch z właściwą sobie energią udał się natychmiast na najbardziej zagrożone odcinki pola walki, przywrócił koordynację między siłami angielskimi i francuskimi, ściągnął odwody z mniej zagrożonych odcinków frontu” – pisze Wiesław Śladkowski.
Wkrótce opór sojuszniczych sił zaczął tężeć i 1 kwietnia ofensywa stanęła praktycznie w miejscu. Na nic zdawało się posyłanie przez Ludendorffa do walki nowych dywizji. Wykonując rozkaz gen. Focha, francuscy żołnierze nie oddawali już bez walki ani piędzi ojczystej ziemi. Ich zaciętość sprawiła, że 4 kwietnia ofensywa wroga ostatecznie wytraciła swój impet i o zdobyciu Amiens nie mogło być mowy. Dzień później załamało się ostatnie natarcie.
„Obaj wodzowie armii niemieckiej lakonicznie skomentowali porażkę 16., ostatniego dnia Kaiserschlacht. Hindenburg napisał: «Nasze siły zostały wyczerpane», a Ludendorff: «Opór przeciwnika był dla nas zbyt silny». Uznając ten fakt, 5 kwietnia wieczorem rozkazano Niemcom wstrzymanie ataków” – opisuje Randal Gray.
Szesnastodniowa masakra dobiegła końca. Siły brytyjskie zmalały o 177 tys. żołnierzy, spośród których 72 tys. dostało się do niewoli. Francuzi stracili 77 tys. ludzi, z czego ok. 18 tys. zostało wziętych do niewoli. Po stronie niemieckiej poległo, zaginęło lub dostało się do niewoli aż 239 tys. żołnierzy. Utracono najlepszych weteranów, jakimi dysponowała II Rzesza.

Walczyć do upadłego

Pomimo gigantycznych strat, jakie przyniósł Niemcom Kaiserschlacht, gen. Ludendorff nie zamierzał się poddawać i w ciągu czterech miesięcy zorganizował cztery kolejne ofensywy. Żadna z nich nie miała już takiego rozmachu, ale ich celem było przede wszystkim wykrwawienie wojsk Ententy, zanim na front w większej liczbie przybędą Amerykanie. Walka na wyniszczenie, bez oglądania się na liczbę ofiar, zaczęła przynosić efekty pod koniec wiosny, gdy druga strona również goniła resztką sił. „Najcięższe chwile przeżył Foch, kiedy 27 maja Niemcy uderzyli siłą 30 dywizji niespodziewanie na spokojny dotąd odcinek frontu Chemin de Dames, front został przerwany, oddziały niemieckie przekroczyły Aisne i osiągnęły północny brzeg Marny, zbliżając się na odległość 60 km od stolicy Francji” – opisuje Wiesław Śladkowski. W mieście wybuchła panika. W tym czasie gen. Foch zbierał z innych odcinków frontu wszelkie możliwe rezerwy, przerzucając je w rejon walk, które zyskały nazwę drugiej bitwy nad Marną. Podobnie jak ta pierwsza, z 1914 r., decydowała ona o losach stolicy Francji. Tym razem jednak o jej przebiegu zaczęli decydować nie Francuzi, lecz Amerykanie.
Na drodze wojsk II Rzeszy stanęła 3 Dywizja Piechoty gen. Josepha Dickmana . „Jej zmotoryzowany 7. batalion karabinów maszynowych na samochodach marki Ford wyprzedził resztę dywizji i przedzierając się wiejskimi drogami przez masy uciekających cywilów i żołnierzy francuskich, po przebyciu w ciągu 24 godzin prawie 120 km zdołał osiągnąć przyczółek na południowym brzegu Marny naprzeciwko Château-Thierry” – opisuje w książce „Las Argoński 1918” Jarosław Wojtczak. Zaciekły opór Amerykanów dał Fochowi czas na zorganizowanie kontrofensywy i gen. Ludendorff znów poniósł porażkę. Już wówczas stawało się jasne, że przegrał swój wyścig z czasem, bo Jankesi przybyli do Europy.
Pojawienie się na froncie zachodnim sił USA oznaczało dla II Rzeszy nieuchronną klęskę. Mimo to w połowie lipca niemieccy wodzowie rzucili wyczerpane dywizje do samobójczej ofensywy w Szampanii. Po drugiej stronie frontu czekało już na nią 13 francuskich i trzy amerykańskie dywizje wyposażone w 350 czołgów. Niemcy nie mieli właściwie ani jednego. Po urządzeniu atakującym rzezi przypominającej egzekucję siły dowodzone bezpośrednio przez Focha przeszły do ofensywy, przełamując front. Tak generał zapoczątkował serię zwycięskich ofensyw wypierających wojska niemieckie z terytorium Francji. Zachwycony tym, że koniec wojny nagle staje się bardzo bliski, premier Clemenceau zawnioskował na początku sierpnia do prezydenta III Republiki o nadanie Fochowi stopnia marszałka. Zaś gromione w kolejnych bitwach wojska niemieckie traciły swe zdolności bojowe, a także chęć do stawiania oporu. Co więcej, II Rzesza, w której produkcja przemysłowa spadła o ponad 40 proc. w stosunku do roku 1914, nie była już w stanie uzupełniać strat ponoszonych w broni i sprzęcie. Pomimo powoływania do służby coraz młodszych roczników poborowych zaczynało też brakować ludzi do walki. Tymczasem Stany Zjednoczone świetnie wyposażyły ponad 2 mln żołnierzy, z których 1,4 mln znalazło się na froncie zachodnim. Jak słusznie przewidywał Erich Ludendorff, nie zdążywszy wygrać wojny, II Rzesza musiała upaść. ©℗