17 lutego 2008 r. Kosowo proklamowało niepodległość. 15 lat później dążenia polityczne Belgradu, kosowskich Serbów oraz Albańczyków pozostają rozbieżne, co jest bardzo nie na rękę Unii Europejskiej i Stanom Zjednoczonym.

Serbowie i Albańczycy mieszkali razem na terenie dzisiejszego Kosowa od ponad tysiąca lat. Pod panowaniem Bułgarii, Cesarstwa Bizantyjskiego, imperium osmańskiego i w krótkich okresach niezależności od zewnętrznych potęg. Różnili się od siebie coraz bardziej: napływowi, słowiańscy Serbowie na wieki związali swą kulturę i losy z prawosławiem, zaś Albańczycy, najprawdopodobniej potomkowie rdzennych plemion bałkańskich, w pewnym okresie w większości porzucili chrześcijaństwo na rzecz islamu. W średniowieczu Serbowie dominowali pod względem liczbowym, kulturowym i ekonomicznym, a co za tym idzie – politycznym. Był czas, że to tutaj biło serce ich państwa – zwłaszcza za dynastii Nemaniczów, gdy w prowincji zwanej z tego powodu Metochią pobudowano liczne klasztory prawosławne, a Prisztina i Prizren były traktowane przez serbskich władców jako grody stołeczne. Kwitły handel i górnictwo, a perspektywy rozwoju przyciągały wielu – jak byśmy to dziś powiedzieli – migrantów ekonomicznych. Kres serbskiego złotego wieku nadszedł po sławetnej bitwie na Kosowym Polu, po której region wpadł w orbitę wpływów tureckich. Nastąpiły więc kolejne fale ucieczek ludności serbskiej, często wymuszonych represjami po przegranych buntach, a częściowo kwestiami bytowymi w generalnie biedniejącym Kosowie, objętym w dodatku osmańską polityką preferencji podatkowych dla muzułmanów. W to miejsce napływali zaś coraz liczniej Albańczycy, stopniowo zdobywając przewagę.

Trudne dzieje

Burzliwy początek XX w. pogłębił podziały i wyostrzył konflikty. Gdy podczas I wojny bałkańskiej armia serbska zajęła Kosowo, doszło z jej strony do licznych mordów na ludności albańskiej. Represje miały miejsce i później, gdy po I wojnie światowej region stał się częścią przekształconego następnie w Jugosławię Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Belgrad prowadził na terenie Kosowa politykę rekonkwisty, aktywnie wspierając serbską kolonizację i starając się różnymi metodami pozbawiać Albańczyków ich stanu posiadania. W czasie II wojny światowej trend się odwrócił. Kosowo najpierw weszło w większości w skład kontrolowanej przez faszystowskie Włochy Wielkiej Albanii, potem trafiło pod bezpośrednią okupację niemiecką. Spora część Albańczyków opowiedziała się zresztą po stronie państw Osi, a nawet postanowiła wspierać je zbrojnie. Powstały liczne kolaboracyjne jednostki wojskowe, najpierw Albańskie Pułki Lekkiej Piechoty przy armii włoskiej, potem zaś – już w służbie niemieckiej – samodzielny pułk „Kosowo” i 21 dywizja SS „Skanderbeg” nazwana tak na cześć albańskiego bohatera narodowego, przywódcy walk z Turkami w XV w. Kiepsko wyszkolone, niezbyt zdyscyplinowane i trapione licznymi dezercjami formacje nie miały wartości bojowej i nie nadawały się do użycia na froncie przeciw regularnym siłom alianckim, sprawdzały się natomiast w funkcji policyjno-pacyfikacyjnej, zapisując niechlubną kartę historii akcjami przeciw partyzantom i masakrami ludności cywilnej. Najczęściej, rzecz jasna, serbskiej – acz na liście ofiar są też Albańczycy, którzy zostali uznani za zwolenników komunistycznego podziemia.
Partyzanci wszelkich barw i odcieni też się wzajemnie mordowali, nie oszczędzając przy tym ludności cywilnej. Walki kosowskich separatystów przeciw Serbom trwały jeszcze po wyparciu Niemców, a zakończył je dopiero stan wojenny wprowadzony w regionie przez Josipa Broz-Tita i dokonana przez armię jugosłowiańską krwawa pacyfikacja.
Szef amerykańskiej dyplomacji Antony Blinken oświadczył, że przywódcy Kosowa i Serbii będą musieli zawrzeć „trudne kompromisy”. Nieprzypadkowo wspomniał przy okazji nie tylko o bezpieczeństwie, lecz także o dobrobycie
Nieco później Tito rozpoczął jednak wewnętrzną grę. Kosowo zyskało status regionu autonomicznego w ramach Serbii, zaś rząd centralny zrezygnował z polityki serbizacji, utrudniając na różne sposoby migracje ludności słowiańskiej. Przypieczętowaniem tego trendu było utworzenie w roku 1974 – na mocy nowej konstytucji – Socjalistycznej Autonomicznej Prowincji Kosowa. Rozwijano albańskie programy nauczania w szkołach, wspierano odrębny ruch kulturalny, starając się stworzyć wewnątrz Jugosławii realną alternatywę dla „Albanii właściwej”, którą rządził w tamtym czasie stalinowski reżim Envera Hodży. Ceną za tę politykę, skądinąd sensowną na poziomie strategicznym, był narastający w tle sprzeciw pozostałej w Kosowie mniejszości serbskiej. Ciche narzekania na zdradę ze strony serbskich pobratymców zostały szybko uzupełnione o pretensje o opresyjne działania miejscowych służb bezpieczeństwa, które czujnie tropiły przejawy nieprawomyślności. Potem doszedł też zarzut, że organy ścigania przez palce patrzą na przestępstwa przeciw kosowskim Serbom popełniane przez członków albańskiej większości.
Już w latach 80. ub.w. pojawiły się pierwsze widoczne konflikty na tym tle. Słynna stała się historia pewnego serbskiego rolnika, który w maju 1985 r. jakoby został zgwałcony przez zamaskowanych Albańczyków przy użyciu butelki po piwie (co zdaniem niektórych miało stanowić symboliczne nawiązanie do wbijania Serbów na pal przez osmańskich okupantów). Potem nieszczęśnik wycofał swoje zeznania, przyznając się, że obrażenia odniósł podczas aktu autoerotycznego, ale nie wszyscy dali wiarę tej wersji, skłonni raczej podejrzewać, że została ona narzucona przez władze.
Rok później grupa ponad 200 serbskich intelektualistów wystosowała publiczny apel o zniesienie autonomii Kosowa.
Była to woda na młyn narastającego serbskiego nacjonalizmu, który z pełną siłą wybuchł w momencie rozpadu Jugosławii. Władzę w niepodległej już Serbii objął niezwykle popularny wśród swych kosowskich współplemieńców Slobodan Milošević, a nowa konstytucja drastycznie ograniczyła prawa mniejszości narodowych. Odpowiedzią było powołanie przez członków rozwiązanego parlamentu Kosowa, na konspiracyjnym posiedzeniu, niezależnego podmiotu – Republiki Kosowa. Próbowano przeprowadzać własne wybory, które albo nie dochodziły do skutku, albo których wyniki nie były uznawane przez społeczność międzynarodową.

Ku niepodległości

Liczne niepokoje na tle politycznym i ekonomicznym rychło przerodziły się w strajki i zamieszki, a potem w przemoc o charakterze terrorystycznym i wreszcie, po powstaniu w 1996 r. Armii Wyzwolenia Kosowa, w pełnoskalową wojnę domową. Interweniowała regularna armia, a wszystkie strony konfliktu dopuściły się czynów noszących znamiona zbrodni wojennych – choć najwięcej tego typu działań podjęły jednak serbskie siły wojskowe i policyjne. Zginęły setki tysięcy ludzi, a fale uchodźców ruszyły przez granice. W obliczu tej makabry Rada Bezpieczeństwa ONZ we wrześniu 1998 r. przyjęła Rezolucję 1199 potępiającą działania Serbii w zbuntowanej prowincji. Mocarstwa zachodnie ostrzegały wielokrotnie, że – po doświadczeniach wojen w Bośni i Chorwacji – nie będą tolerować kolejnej fali czystek etnicznych na Bałkanach. Powołano też międzynarodową Grupę Kontaktową mającą wypracować plan pokojowy dla Kosowa. Wobec odrzucenia przez Serbów przygotowanych przez nią na konferencji w Rambouillet propozycji w marcu następnego roku do akcji wkroczyło NATO.
Rozpoczęto wtedy operację reagowania kryzysowego pod nazwą „Allied Force”, mającą zmusić Miloševicia do zaprzestania czystek etnicznych w Kosowie, wycofania z prowincji jednostek wojskowych oraz umożliwienia wprowadzenia do niej międzynarodowych sił pokojowych. Kolejne fale ataków lotniczych uderzyły w obiekty wojskowe, ale zdarzyły się też przypadkowe uderzenia w cele cywilne – m.in. została poważnie uszkodzona ambasada chińska w Belgradzie, zginęli w niej cywile, co wywołało poważny kryzys dyplomatyczny o zasięgu ponadregionalnym. 11 tygodni bombardowań spowodowało znaczne straty w infrastrukturze, zmuszając w końcu władze serbskie do uległości. W czerwcu 1999 r. podpisano w Kumanowie dokumenty, na mocy których zbrojne oddziały Serbów opuściły Kosowo, a w ich miejsce weszły siły pokojowe KFOR. Rozpoczął się też masowy powrót uchodźców (strona serbska do dziś utrzymuje, że na teren spornej prowincji przybyły wtedy tysiące ludzi, którzy nigdy wcześniej tam nie mieszkali). Wielu wysokich urzędników i wojskowych, w tym sam prezydent Slobodan Milošević, zostało postawionych w stan oskarżenia przez Międzynarodowy Trybunał Karny dla byłej Jugosławii, a potem osądzonych, także przez Międzynarodowy Trybunał Karny dla byłej Jugosławii z siedzibą w Hadze.
Tymczasem w Kosowie trwała pozorna normalizacja. Okresowo zdarzały się jednak akty przemocy (teraz wymierzone najczęściej przeciwko serbskiej mniejszości, acz zdaniem niektórych analityków prowokowane przez serbski wywiad). Problemem były też czarny rynek i rosnące wpływy przestępczości zorganizowanej, także transgranicznej. Proklamowanie niepodległości 15 lat temu nieszczególnie zmieniło faktyczną sytuację na miejscu – poza sprowokowaniem gwałtownych rozruchów. Spowodowało natomiast nową falę istotnych starć dyplomatycznych. Serbia zdecydowanie odrzuciła ten akt, a za nią stanęły m.in. Rosja i Chiny. Na uznanie kosowskiej niepodległości zdecydowały się natomiast Stany Zjednoczone, a wkrótce w ich ślady poszło wiele ich państw sojuszniczych. Stopniowo liczba krajów uznających Kosowo za suwerenny podmiot przekroczyła 100 (w tym 22 kraje członkowskie Unii Europejskiej, która postanowiła pozostawić tę decyzję w gestii poszczególnych stolic), a w lipcu 2010 r. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości, działając na wniosek Zgromadzenia Ogólnego ONZ, uznał, że deklaracja niepodległości z 2008 r. nie narusza prawa międzynarodowego.
Kosowo w dzisiejszych granicach zajmuje niespełna 11 tys. km kw. zamieszkanych przez ok. 1,8 mln ludzi. Według ostatniego spisu powszechnego z 2011 r., który miejscowi Serbowie w większości zbojkotowali, etniczni Albańczycy stanowią ponad 90 proc. populacji, Serbowie ok. 5,3 proc. Reszta to Bośniacy, Turcy i Romowie. Mimo tej dysproporcji serbski jest wciąż drugim – obok albańskiego – językiem urzędowym. W 120-osobowym parlamencie dla Serbów zarezerwowano 10 miejsc, tyle samo co dla innych mniejszości razem. Kraj wciąż nękają bieda (30-proc. bezrobocie, brak inwestycji zagranicznych, mogących odblokować eksploatację bogactw naturalnych), a także korupcja, przemyt i przestępczość zorganizowana (w tym handel narkotykami i ludźmi).

Kłębek problemów

Połowa kosowskich Serbów mieszka w stosunkowo niewielkich, ale zwartych skupiskach w północnej części kraju, przede wszystkim w sąsiedztwie miasta Mitrowica, i tam ogniskuje się ich opór. Reszta, rozproszona na pozostałej części terytorium, wspiera go tylko okazjonalnie, a generalnie zintegrowała się z otoczeniem. Na północy ma jednak miejsce faktyczny bojkot kosowskiej państwowości przejawiający się m.in. w aktach czynnego oporu, gdy Prisztina próbuje narzucić nieakceptowalne dla miejscowych rozwiązania. Tak było z niedawną sprawą wymiany tablic rejestracyjnych, co doprowadziło do próby sił, blokad dróg i krwawych starć.
Intensywna zachodnia dyplomacja powstrzymała wtedy budzący powszechny strach powrót do sytuacji z przełomu wieków, jednak nierozwiązane spory nadal uniemożliwiają normalne stosunki sąsiedzkie między Prisztiną a Belgradem, a także rozwój gospodarczy prowincji, co przekłada się na status czarnej dziury europejskiego bezpieczeństwa. Dlatego 15-lecie niepodległości zostało przez wielu aktorów wewnętrznych i zewnętrznych uznane za moment „poszukiwania przełomu” – cokolwiek miałoby to oznaczać.
Po jednej stronie mamy Serbię – tradycyjnie pokładającą ufność we wsparciu Rosji, formalnie nadal uznającą Kosowo za swoje ziemie pod tymczasową obcą okupacją. To nie tylko gest polityczny: nauczyciele, lekarze i pracownicy publiczni w regionie wciąż otrzymują wynagrodzenia i świadczenia socjalne od władz z Belgradu. Mieszkańcy gmin z większością serbską nie odprowadzają podatków ani do Belgradu, ani do Prisztiny, nie płacą też za energię dostarczaną przez państwowe zakłady Kosowa. Serbskie flagi powiewają na ulicach i budynkach, powszechne są proserbskie graffiti, a w sklepach i taksówkach często chętniej niż euro (w powszechnym użyciu w innych częściach Kosowa) przyjmowany jest serbski dinar.
Kreml zaprzecza, by w jakikolwiek sposób podżegał Serbię do eskalacji konfliktu, ale wiadomo, że niestabilność na Bałkanach jest mu na rękę, a w kontekście problemów w Ukrainie Moskwa nie cofnie się przed antyzachodnią dywersją na znacznie większą skalę. Tym bardziej że serbscy ochotnicy walczą na ukraińskich stepach po stronie Rosji, a liczne na wpół legalne i całkiem nielegalne organizacje i firmy wojskowe intensywnie werbują nowych rekrutów. Nie tylko „na eksport”, także do działań na miejscu. Kwestią niejasną jest przy tym, w jakim stopniu autoryzują te działania serbskie służby specjalne. Zdaniem wielu uważnych obserwatorów wydarzeń – w znacznym.
Lawirują jednak nie tylko serbscy spec- oficerowie. Ich polityczni mocodawcy i zwierzchnicy również. Rzecz w tym, że Serbia ma interes w zostaniu członkiem Unii Europejskiej, podobnie jak jej bałkańscy sąsiedzi. To zaś wymaga pójścia na kompromis i powstrzymania się od siania zamętu, przynajmniej tak jawnego jak dotychczas.
Po drugiej stronie układanki mamy natomiast… nawet nie albańską większość w Kosowie, lecz raczej Unię i Stany Zjednoczone. To w ich interesie jest dzisiaj zapewnienie przynajmniej względnej stabilności na Bałkanach. I to nie tylko z uwagi na możliwą dywersję rosyjską, bo ta jest niebezpieczeństwem dobrze rozpoznanym i możliwym do zwalczania nieźle przećwiczonymi metodami. W tle czai się jednak ryzyko wzrostu wpływów chińskich związane z aktywnością inwestycyjną i wywiadowczą. Do tego dochodzi stała presja turecka. Ankara jest coraz mniej lojalnym członkiem NATO, już dawno pożegnała się z myślą o akcesji do UE, zastępując ją marzeniami o obejmującym Bałkany neoosmańskim imperium. Od lat intensywnie pracuje nad takim scenariuszem przy pomocy inwestycji w infrastrukturę, kluby sportowe, media, nie zaniedbując też promowania swoich wzorców kulturowych, np. przez seriale telewizyjne czy muzykę pop. Utrzymywanie się kryzysowej sytuacji w Kosowie długofalowo stwarza więc dogodne pole także do dywersji z tego kierunku.

Nowe plany

W połowie 2022 r. 11-punktowy plan pokoju i normalizacji przedstawiła Belgradowi i Prisztinie UE wspierana przez Waszyngton. W styczniu 2023 r. mediatorzy wezwali strony do jego akceptacji lub poniesienia konsekwencji w postaci pożegnania się z nadziejami na członkostwo w Unii. W ramach tego planu Serbia przestałaby lobbować przeciwko miejscu Kosowa w globalnych organizacjach, w tym ONZ, Kosowo natomiast utworzyłoby stowarzyszenie półautonomicznych gmin z większością serbską. Na początku lutego zarówno premier Kosowa Albin Kurti, jak i prezydent Serbii Aleksandar Vučić zasugerowali wstępną gotowość do zatwierdzenia tego planu, a szef unijnej dyplomacji Josep Borrell zapowiedział negocjacje z ich udziałem w Brukseli. Potem jednak Vučić powiedział, że chciałby, aby serbska grupa gmin powstała jeszcze przed tym spotkaniem, a Kurti zażądał dodatkowych gwarancji międzynarodowych. Nieoficjalnie zaangażowani w sprawę dyplomaci UE sugerowali, że wobec obstrukcji twardogłowych w kosowskim rządzie Vučić może sobie pozwalać na „udawanie umiarkowanego”, bo liczy na to, że ostateczny cios planom pokojowym zada sama Prisztina. Trybunał konstytucyjny Kosowa orzekł tymczasem, że specjalny status serbskich gmin byłby niezgodny z ustawą zasadniczą. Kosowscy Serbowie, dla których nowe rozdanie oznaczałoby odcięcie od finansowania z Belgradu i pogorszenie statusu ekonomicznego, po prostu gromadzą zaś broń i prowadzą tajne szkolenia dywersyjne.
Setki serbskich nacjonalistów i prorosyjskich aktywistów grożą natomiast zamieszkami w Belgradzie, jeśli rząd zaakceptowałby zachodni plan pokojowy. Podczas niedawnych manifestacji ich lider Damjan Knezevic, mający powiązania z rosyjską Grupą Wagnera, wprost oświadczył: „Jesteśmy gotowi na jeszcze więcej”, sugerując akty terroru. Prezydent Aleksandar Vučić, który uparcie balansuje między unijnymi ambicjami Serbii a tradycyjnymi związkami z Rosją, skomentował, że nie jest pewien, czy protestujący „byli prorosyjscy”, ale „z pewnością byli antyserbscy”.
W mijającym tygodniu do aktywnej gry wszedł szef amerykańskiej dyplomacji. Antony Blinken oświadczył, że przywódcy Kosowa i Serbii będą musieli zawrzeć „trudne kompromisy”, aby znormalizować swoje stosunki i „uzyskać wspólne, ważne dla nich korzyści”. Nieprzypadkowo pewnie wspomniał przy okazji nie tylko o bezpieczeństwie, lecz także o dobrobycie. „Nagrody dla narodu serbskiego – i całego regionu – będą ogromne” – powiedział Blinken, gratulując Serbii, która akurat w środę obchodziła swój Dzień Państwowości.
Choć kraj ten wielokrotnie potępiał rosyjską inwazję na Ukrainę w ONZ i na innych forach międzynarodowych, Bruksela i Waszyngton krytykują go za niewprowadzenie formalnych sankcji wobec Moskwy. Lista życzeń, które Zachód ma wobec Belgradu, jest więc szersza niż tylko sprawa Kosowa. Najwyraźniej poszerza się też lista instrumentów mających wreszcie przełamać serbski opór. Czy zachęty finansowe będą skuteczniejsze niż bomby 24 lata temu, przekonamy się pewnie niebawem. W coraz trudniejszej i bardziej napiętej sytuacji międzynarodowej i dla Prisztiny, i – zwłaszcza – dla Belgradu czas na lawirowanie po prostu się kończy. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji