- Netanjahu chce po prostu uniknąć więzienia, ale jego koalicjanci dążą do ustanowienia trwałej dominacji Izraela - uważa Uriel Abulof, profesor nauk politycznych Uniwersytetu Telawiwskiego

Koalicje rządowe, które powstawały w Izraelu w ostatnich latach, okazywały się zwykle bardzo słabe. Ostatnia - kierowana przez Ja’ira Lapida i Naftalego Bennetta - przetrwała rok. W kraju doszło do pięciu wyborów w ciągu czterech lat. Czy teraz będzie inaczej?
Na pierwszy rzut oka nowi sojusznicy sprawiają wrażenie dobrze zgranych.
Wszystkim częściom składowym tej koalicji - a nie jest ich aż tak dużo - zależy, by trzymać się razem i pomóc Binjaminowi Netanjahu w uniknięciu procesu (korupcyjnego - red.). Chcą też dokonać istotnych reform, a potencjalnie nawet zrewolucjonizować Izrael. Zobaczymy, jak to się skończy. Myślę, że jest jednak duża szansa, że przetrwają próbę czasu.
Wspomina pan o rewolucji - jakie są w takim razie polityczne ambicje nowej administracji?
W przypadku Netanjahu są one bardzo jasne. Chce on po prostu uniknąć więzienia i zachować stanowisko. To główny cel. Bibi marzy o władzy i zrobi wszystko, by jej nie stracić. Pozostałe partie wchodzące w skład koalicji mają jednak plany wykraczające poza toczący się przeciwko premierowi proces. Są bardzo prawicowe i bardzo religijne. Ugrupowania te chcą przede wszystkim ustanowić trwałą dominację na terytorium, które uznają za należące do Izraela. Taki był zresztą ich slogan: „Stać się właścicielem domu”, gdzie „dom” oznacza cały obszar państwa żydowskiego (włączając okupowane terytoria Palestyny - red.). Dla ortodoksów ważne są także kwestie finansowe. Chcą wycisnąć z tej koalicji jak najwięcej, zmieniając obowiązujący status quo pomiędzy sekularystami a przedstawicielami religijnego Izraela. W taki sposób, by grupy religijne były faworyzowane jeszcze bardziej niż dotychczas.
ikona lupy />
Uriel Abulof, profesor nauk politycznych Uniwersytetu Telawiwskiego / Materiały prasowe
Jak taka prawicowa rewolucja wpłynie na relacje Izraela z państwami regionu?
Wiele zależy od tego, jak nowi przywódcy będą definiować swoje interesy. O ile będą one zgodne (z interesami krajów arabskich - red.), myślę, że nie powinno dochodzić do wielu scysji między Izraelem a resztą regionu.
Tak długo, jak nie będzie powodu, by przywódcy Egiptu, Arabii Saudyjskiej czy nawet Jordanii czuli, że nowy rząd zagraża ich kontroli nad własnym terytorium i obywatelami, będziemy świadkami utrzymywania się pewnego poziomu współpracy. Jeśli jednak polityka nowej administracji wywoła eskalację przemocy, w ramach której Palestyńczycy ponownie spróbowaliby umocnić swoje żądania niepodległościowe, a społeczeństwa świata arabskiego okazałyby im wsparcie, także przywódcy tych państw mogą ostatecznie odwrócić się od Izraela.
Co z Amerykanami? Tamtejsza administracja wielokrotnie podkreślała, że jest zaniepokojona normalizacją skrajnie prawicowych polityków.
Po wyborach do Kongresu prezydent USA Joe Biden może czuć się pewniej, by z Izraelem obchodzić się bardziej krytycznie. Myślę jednak, że Stany Zjednoczone będą mimo wszystko unikać bojkotowania poszczególnych członków rządu. Tak jak powiedział niedawno sekretarz stanu Antony Blinken, prawdopodobnie poczekają, by zobaczyć, jak ci politycy się zachowują. I jeśli faktycznie przyczynią się do eskalacji (z Palestyńczykami - red.), to myślę, że szanse na prawdziwe starcie między USA a Izraelem będą coraz większe.
To znaczy?
Izrael wciąż w dużej mierze polega na Stanach Zjednoczonych. Gospodarczo jest stosunkowo silnym państwem, ale potrzebuje Waszyngtonu. Szczególnie na arenie międzynarodowej. Biden bardzo szybko może bowiem zdecydować, by w sprawie Izraela i Palestyny nie korzystać z prawa weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ na korzyść tego pierwszego. Wiązałoby się to z bardzo poważnymi konsekwencjami. W takim wypadku Rada mogłaby potwierdzić np. istnienie państwa palestyńskiego. Oczywiście nie jest to coś, co Amerykanie planują w tej chwili. Ale jeśli Palestyńczycy wykorzystają obecną sytuację dobrze, wykażą się bardziej umiarkowanym podejściem, a Izrael będzie parł do kolejnej eskalacji konfliktu, to może wystarczyć, by Biden porzucił weto. ©℗
Rozmawiała Karolina Wójcicka