Mimo że Partii Republikańskiej zapewne uda się odzyskać większość w Izbie Reprezentantów, wybory do Kongresu należy uznać za jej klęskę.

Midtermy, czyli wybory w połowie kadencji prezydenta, zwykło się uważać za referendum w sprawie popularności administracji. Po dwóch latach rządów jednej partii wyborcy po raz pierwszy mają szansę wyrazić swoje niezadowolenie. A na ogół są już rozczarowani i głodni zmian, więc głosują na inne ugrupowanie albo zostają w domach. Profesor John T. Woolley, wykładowca politologii z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, pokazał, że w 22 wyborach w połowie kadencji, jakie odbyły się w latach 1934–2018, partia urzędującego prezydenta traciła średnio 28 miejsc w Izbie Reprezentantów i 4 miejsca w Senacie. Ale bywały znacznie gorsze wyniki. Donald Trump stracił w 2018 r. 41 miejsc na rzecz demokratów, a Barack Obama w 2010 r. aż 63 na rzecz republikanów. Od 1934 r. partia prezydencka powiększyła swój stan posiadania w Senacie sześć razy, ale w Izbie Reprezentantów jedynie trzy. W obu izbach Kongresu partia gospodarza Białego Domu jedynie dwukrotnie odniosła sukces. A mówimy o ponad ośmiu dekadach, w których urzędowali tak silni prezydenci jak Franklin Delano Roosevelt, Lyndon Johnson, Richard Nixon czy Ronald Reagan. Każdy z nich z powodzeniem ubiegał się o kolejne kadencje w Białym Domu. Nawet dla popularnych liderów midtermy to zatem niełatwe wyzwanie. A Joe Biden popularny nie jest.

Oni nienawidzą Ameryki

Kiepskie notowania prezydenta – jego pracę chwali średnio 40–41 proc. Amerykanów – i złe oceny gospodarki, wynikające przede wszystkim z wysokiej inflacji, dawały republikanom nadzieję graniczącą z pewnością, że zdobędą nawet kilkadziesiąt miejsc w Izbie Reprezentantów i przejmą tam kontrolę. W podzielonym po równo Senacie wystarczyło im odbicie jednego fotela, żeby zdobyć większość. W tym roku mapa wyborcza nie była dla konserwatystów bardzo łaskawa – musieli powalczyć w kilku stanach fioletowych, czyli takich, gdzie niebiescy i czerwoni dzielą się władzą. Ale i tak sondaże wskazywały na sukces prawicy. Niesieni optymizmem republikanie dzielili już skórę na niedźwiedziu, a demokraci na kilka dni przed wyborami zaczęli szukać winnych spodziewanej klęski. Na krótko przed głosowaniem krytycy dowodzili, że partia Bidena zanadto skupiła się na dwóch kwestiach – konstytucyjnym prawie do przerywania ciąży, które Sąd Najwyższy odebrał Amerykankom wyrokiem z czerwca, oraz zagrożeniu dla amerykańskiej demokracji, czyli Donaldzie Trumpie i jego kłamstwach o sfałszowanych wyborach. Senator Bernie Sanders uważał, że unikanie tematów gospodarczych to błąd, i przekonywał, że jego obóz powinien przedstawiać się jako partia dbająca o zwykłych ludzi, a nie o klasę najbogatszych.
Joe Biden starał się przypominać swoje sukcesy legislacyjne – np. pakiet inwestycji infrastrukturalnych – ale przede wszystkim ostrzegał przed radykałami spod znaku MAGA, czyli Make America Great Again. W odpowiedzi Trump bezlitośnie wyśmiewał prezydenta.
Podczas przedwyborczego wiecu w Latrobe w Pensylwanii, który obserwowaliśmy z bliska, mówił, że kwestionowanie haseł „Uczyńmy Amerykę znowu wielką” lub „Ameryka First”, czyli „Ameryka przede wszystkim”, jest po prostu głupie. Oskarżał demokratów o to, że „nienawidzą Ameryki” i chcą ją zniszczyć, drenując portfele ludzi, otwierając południową granicę dla milionów nielegalnych imigrantów i wypuszczając na ulice groźnych przestępców. Dokładnie takie same argumenty usłyszeliśmy w dniu wyborów od lokalnych działaczy prawicy, którzy zachęcali do głosowania w miasteczku Washington Crossing nieopodal Filadelfii. Podobnie było w Scranton, rodzinnym mieście Joego Bidena. – Republikanie skoncentrowali się na inflacji i przestępczości. To sprawy ogólnonarodowe i na nich starali się skupić także tutaj – mówił nam wieloletni dziennikarz lokalnej gazety „Scranton Times Tribune” Borys Krawcheniuk.

Nie tylko inflacja

Jedna strona rzucała więc konkretne sumy, jakie obywatele tracą z powodu inflacji, i snuła wizję – jak to ujął Trump – „amerykańskich miast spływających krwią”. Druga mówiła o prawach kobiet i zagrożonej demokracji. Nietrudno wskazać, który przekaz wydawał się mieć większy potencjał do zmobilizowania wyborców. Tymczasem tydzień po wyborach okazuje się, że były to najlepsze midtermy dla partii rządzącej od 20 lat. Formacja Bidena obroniła Senat, a prawicowa większość w Izbie Reprezentantów będzie bardzo skromna. Jeśli ktoś dziś szuka winnych, to właśnie republikanie.
Choć większość Amerykanów wymieniała gospodarkę jako najważniejszy problem tej kampanii, to najwyższa od 40 lat inflacja nie stała się republikańską wunderwaffe. W poprzednich midtermach, w 2018 r., demokraci zdobyli głosy aż 85 proc. tych, którzy źle oceniali stan amerykańskiej gospodarki – w tym roku na konserwatystów zagłosowało tylko 62 proc. z nich. Część wyborców zdawała sobie pewnie sprawę, że inflacja nie jest problemem tylko amerykańskim, lecz ogólnoświatowym, za który nie odpowiada wyłącznie Joe Biden i jego partia. Inni nie mieli przekonania, że prawica wie, co z tym fantem począć. Konserwatyści chętnie powtarzali truizmy o „odpowiedzialności fiskalnej” i „ograniczaniu zbędnych wydatków”, ale na pytanie, jak planują walkę z szybującymi cenami, jeśli zdobędą większość w Kongresie, nie podawali żadnych konkretów. Kiedy już zdarzyło się im powiedzieć coś więcej, szybko orientowali się, że lepiej było trzymać język za zębami. Rick Scott, senator z Florydy i szef senackiej kampanii republikanów (a także najbogatszy człowiek w Kongresie, którego majątek wyceniany jest na ponad 200 mln dol.), wprost mówił o ograniczaniu wydatków na Social Security i Medicare (system opieki medycznej dla osób 65+), co nie mogło spodobać się seniorom. Za to zostało natychmiast podchwycone przez demokratów. Na finiszu kampanii przedstawiali swoich przeciwników jako radykałów, którzy chcą dokonać zamachu na system emerytalny i ochronę zdrowia.
Badania exit poll pokazały, że choć w skali kraju najważniejszą kwestią dla wyborców rzeczywiście była inflacja (wskazało ją 31 proc. badanych), to tuż za nią uplasowała się aborcja (27 proc.). Ale były również stany, w których zdrowie reprodukcyjne okazało się znacznie ważniejsze od gospodarki – jak Michigan czy Pensylwania. Tam demokraci zdecydowanie wygrywali. Wyborcy – a zwłaszcza wyborczynie, które stanowią w USA ponad połowę elektoratu – tłumnie ruszyły do głosowania np. w Pensylwanii, gdzie republikański kandydat na senatora i telewizyjny szarlatan doktor Mehmet Öz palnął, że w kwestii przerywania ciąży decyzja powinna należeć do „kobiet, lekarzy i lokalnych polityków”. Progresywny kandydat John Fetterman zdecydowanie pokonał Öza i odbił dla demokratów miejsce w Senacie.
W referendach, które wraz z wyborami odbyły się w niektórych stanach, Amerykanie poparli też wpisanie do stanowych konstytucji prawa do przerywania ciąży albo sprzeciwili się zaostrzeniu przepisów antyaborcyjnych – również w stanach zdecydowanie konserwatywnych, jak Montana czy Kentucky. Choć część wyborców republikańskich oddała głos na kandydatów obiecujących „pełną ochronę życia”, na tej samej karcie wyborczej wyraziła poparcie dla status quo w sprawie przerywania ciąży. Badania pokazują, że aż jedna czwarta konserwatywnego elektoratu chce, by aborcja była legalna. Zniesienie Roe vs. Wade, cel, do którego religijna prawica dążyła od dziesięcioleci, okazało się przekleństwem republikanów: zmobilizowało wyborców lewicowych i wystraszyło centrystów, którzy całkowity zakaz aborcji słusznie uznali za ekstremizm. I tu kolejne zaskoczenie: demokratom relatywnie gorzej poszło w stanach liberalnych, gdzie dostęp do przerywania ciąży gwarantują stanowe regulacje, a niekiedy konstytucje.

Wybrańcy bez mandatów

Jeśli tegoroczne wybory były faktycznie rodzajem referendum, to jego tematem okazała się nie tyle popularność prezydenta, co ekstremizm Partii Republikańskiej pod przewodnictwem Donalda Trumpa. Wyniki pokazały, że wyborcy nade wszystko pragną stabilności i racjonalnej polityki. Urzędujący gubernatorowie i senatorowie w większości stanów zdobyli reelekcję. Nawet w Izbie Reprezentantów walkę o kolejną kadencję przegrała tylko garstka kongresmenów – i to najczęściej z okręgów, których granice niedawno wytyczono na nowo.
Kandydaci spod znaku MAGA, nierzadko osobiście wskazani przez Trumpa, na ogół przegrywali – również tam, gdzie umiarkowany konserwatysta miałby szansę. Doskonałym tego przykładem jest Arizona, gdzie jeszcze cztery lata temu republikanin Doug Ducey wygrał w cuglach wybory na gubernatora. Jego kłopoty zaczęły się wtedy, gdy odrzucił kłamstwa Trumpa o sfałszowanych wyborach. Po dwóch kadencjach na urzędzie Ducey nie mógł już startować, ale wskazał następczynię. Trump zaangażował się jednak w prawybory i faworytka Duceya przegrała. Skutek jest taki, że kiepska kandydatka demokratów zdołała pokonać radykałkę Kari Lake, namaszczoną przez byłego prezydenta. Lake, była dziennikarka telewizyjna, która błyskotliwie i z pasją szerzyła Trumpowe kłamstwa o fałszerstwach wyborczych, budziła ogromny entuzjazm prawicowej bazy. Zraziła jednak do siebie część konserwatywnego elektoratu, np. kpiąc z nieżyjącego republikańskiego senatora Johna McCaina, którego w Arizonie darzy się wielkim szacunkiem. Niemal wszędzie przegrali też kandydaci na sekretarzy stanu (urzędników nadzorujących organizację wyborów), którzy propagowali mit Trumpa o „ukradzionym zwycięstwie” i zapowiadali, że nie uznają niekorzystnych dla konserwatystów wyników.
Paradoks polega na tym, że choć wyborcy odrzucili kandydatów skrajnej prawicy, to w nowej kadencji Kongresu radykałowie będą mocniejsi niż wcześniej. Przy minimalnej przewadze republikanów w Izbie Reprezentantów liczyć się będzie każdy głos. Nowy spiker Kevin McCarthy będzie musiał nieustannie zabiegać o poparcie ekstremistów spod znaku MAGA zgromadzonych w grupie Freedom Caucus. A ci stawiają już swoje warunki. Kongresmenka Marjorie Taylor Greene bez ogródek zapowiedziała, że jeśli McCarthy chce zostać spikerem w nowej kadencji, to „będzie musiał mi dać dużo swobody i dużo władzy”. Freedom Caucus pokazał swoją siłę podczas wtorkowych wyborów szefa republikańskiego klubu: wprawdzie McCarthy zdecydowanie zwyciężył, ale 31 kongresmenów zagłosowało na jego konkurenta. Sygnał był jasny: bez nich nie będzie miał większości w wyborach na spikera, dlatego musi być gotowy na ustępstwa.
Konflikt wewnątrzpartyjny widać też w Senacie. Wieloletni szef republikanów, senator Mitch McConnell z Kentucky, szykował się do powrotu na fotel lidera większości. Uniemożliwiła mu to, jak tłumaczono, „niska jakość kandydatów” jego partii, którzy niemal wszędzie ponieśli porażkę. Zdaniem McConnella winnym jest Donald Trump, bo wybierając kandydatów, kierował się ich lojalnością, a nie kompetencjami czy talentem politycznym. Głosy krytyki spadły też na Ricka Scotta kierującego kampanią prawicy. Ten z kolei o klęskę obwinił McConnella i rzucił mu wyzwanie w wyścigu o stanowisko lidera. Zgodnie z przewidywaniami przegrał, ale w jego wybiegu chodziło raczej o przypodobanie się Trumpowi, który senatora z Kentucky otwarcie nienawidzi.
Pytanie, czy Scott nie stawia na niewłaściwego konia. Rezultat wyborów postawił pod znakiem zapytania przywództwo byłego prezydenta. Okazało się, że Partia Republikańska gotowa jest wybaczyć mu wszystko, ale nie kolejną porażkę. Zwłaszcza że sądzono, iż były to wybory do wygrania. Republikanie nie tylko po raz pierwszy od lat głośno krytykują Trumpa, lecz także rozważają, czy lepszym kandydatem w 2024 r. nie byłby ktoś inny – np. gubernator Florydy Ron DeSantis. W odpowiedzi były prezydent ucieka do przodu. We wtorek, tydzień po wyborach, ogłosił oficjalnie, że ponownie będzie się ubiegał o urząd. Wyborcy wyczerpani Trumpem muszą się więc przygotować na to, że dostaną go niedługo w zwiększonych dawkach. Obecnie nic nie wskazuje na to, by miało to pomóc partii. Ale Trump nie raz już udowadniał, że potrafi rzucić republikanów na kolana. ©℗
Łukasz Pawłowski jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”
Piotr Tarczyński jest doktorem nauk politycznych, amerykanistą, historykiem, tłumaczem, współtwórcą „Podkastu amerykańskiego”