O roku 1956 węgierska władza nie chce pamiętać, a jeśli już, to zmienia i przebieg, i sens historii.

Wroku 2006 poleciałem do Budapesztu do dziadków na 50. rocznicę powstania węgierskiego. Bardzo mi zależało, by być na miejscu, chłonąć historię. Wówczas 1956 to była świętość. Na ulicach mnóstwo wydarzeń historycznych dla uczczenia powstania. Koncerty, inscenizacje, pokazy teatralne, wreszcie grupy rekonstrukcyjne. Pamięć o tamtych dniach w Budapeszcie na myśl przywodzi mi opaska na rękę w czerwono-biało-zielone pasy, którą nosili powstańcy. Elementem charakterystycznym jest dziura wycięta nierówno, bo nożyczkami czy nożem, z której usuwano symbole radzieckie – czerwoną gwiazdę, młot i łan zboża.
W tym roku 23 października wypada w niedzielę. To jedno z trzech świąt narodowych wpisanych do ustawy zasadniczej. Na przestrzeni lat zwykło się mówić, iż nie ma węgierskiej rodziny, która nie doświadczyłaby traumy związanej z tamtym powstaniem. Demonstracje w czasach komunistycznych odbywały się dwa razy do roku – 15 marca, w święto narodowe dla uczczenia Wiosny Ludów (1848–1849), oraz właśnie październikowego powstania. Gromadzono się wówczas przy pomniku Józefa Bema, polskiego bohatera węgierskiej Wiosny Ludów. Sam początek powstania był przecież wyrazem solidarności z Polakami.

Reakcja Węgier na wydarzenia w Polsce. Wyjście z Układu Warszawskiego

19 października 1956 r. w Warszawie rozpoczynało się VIII Plenum KC PZPR. W nocy (z 18 na 19 października) w stronę stolicy Polski ruszyły już kolumny wojsk dowodzone przez Konstantego Rokossowskiego, a rano do Warszawy przyleciał Nikita Chruszczow. Dwa dni później pierwszym sekretarzem PZPR został Władysław Gomułka, który zapowiedział „polską drogę do socjalizmu”. Podobnej „węgierskiej drogi” zażądali Węgrzy. Protestujący nie poprzestali na postulatach dotyczących wzrostu płac. Bardzo szybko stały się one stricte polityczne, dotyczyły wolności mediów, zniesienia cenzury, pluralizmu politycznego, wolnych wyborów, a przede wszystkim wyjścia wojsk radzieckich z Węgier i ogłoszenia przez państwo neutralności. Odpowiednikiem Gomułki stał się na Węgrzech Imre Nagy, także wyklęty komunista. Pierwszego listopada ogłosił on wyjście Węgierskiej Republiki Ludowej z Układu Warszawskiego i neutralność Budapesztu. Ale ZSRR nie mógł sobie pozwolić na utratę kolejnego satelickiego państwa, po tym jak w 1955 r. z jego orbity umknęła Austria. Węgierskie powstanie spłynęło krwią.
Oficjalnie mówiło się o nim wyłącznie źle aż do 28 stycznia 1989 r., gdy stojący na czele reformatorskiego skrzydła partii komunistycznej Imre Pozsgay powiedział, że „rok 1956 nie był kontrrewolucją”. Kilka miesięcy później, 16 czerwca, na placu Bohaterów w Budapeszcie odbyła się uroczystość symbolicznego pochówku poległych w walce i w następstwie postępowań sądowych – jak Imre Nagy, który został stracony w czerwcu 1958 r. Viktor Orbán zabrał wówczas głos. Był przedstawicielem młodego pokolenia polityków, nadzieją na demokratyczną zmianę, a także na uczczenie pamięci poległych.

Instytut 1956 roku - instytut (nie)pamięci

Nazajutrz po symbolicznym pogrzebie, 17 czerwca 1989 r., powołano Instytut 1956 roku. Faktycznie rozpoczął działalność w 1991 r., realizując zadania pożytku publicznego, a od 1995 r. na podstawie rozporządzenia rządowego instytut stał się podmiotem publicznym. Organizował badania i publikował prace poświęcone powstaniu.
W kolejnych latach po dojściu Fideszu do władzy w 2010 r. – nie od razu – obchody rocznicy miały coraz mniej uroczysty przebieg. Prezydent i premier coraz rzadziej odwiedzali kwaterę 301 budapeszteńskiego cmentarza Rákoskeresztúr, gdzie pochowani są bohaterowie 1956 r., w tym Imre Nagy.
Instytutowi 1956 roku stopniowo ograniczano autonomię, by ostatecznie 27 grudnia 2011 r. rozwiązać go bez prawnego następcy. Po co? To jedna z trudniejszych do uzyskania informacji. Wśród anonimowych odpowiedzi (pod nazwiskiem nikt nie chce mówić) pojawiają się te dotyczące porachunków zwaśnionych środowisk.
Instytucjonalizacja instytutu przypadała bowiem na okres socjalistów i liberałów, z którymi środowisko konserwatywno-narodowe nie chciało mieć nic wspólnego.
Jednocześnie sama pamięć o powstaniu przestała być użytecznym narzędziem politycznym. Komuniści zostali przecież pokonani, a miejsce 1956 r. zastąpić musiała inna opowieść z historii – przede wszystkim o bohaterskim regencie Miklósu Horthym, który nie pogodził się z poniesionymi 4 czerwca 1920 r. w Trianon stratami (w wyniku traktatu Węgry straciły dwie trzecie powierzchni państwa i podobną część ludności).
Opozycja twierdzi z kolei, że z pamięcią o latach 50. XX w. jest dzisiejszej władzy nie po drodze, bowiem część podnoszonych wówczas postulatów – np. pluralizm na rynku mediów – jest znów aktualna.
Jest i jeszcze inny możliwy powód. Chodzi o proces upolitycznienia nauki, a także jej podporządkowanie władzy. Badacze skupieni wokół instytutu hołdowali niezależności, a realizowany przez nich program naukowy nie wpisywał się w nową pamięć historyczną, którą proponowała prawicowa koalicja.

Dla Imre Nagya nie ma miejsca

Symbolicznym gestem związanym ze zmianą podejścia do 1956 r. było przeniesienie w grudniu 2018 r. pomnika Imre Nagya z prestiżowego miejsca przy parlamencie w okolice placu Mari Jászai przy moście Małgorzaty, gdzie mało kto go dostrzega. Pomnik stał na placu Męczenników od 6 czerwca 1996 r., czyli setnych urodzin premiera. Nagy ustąpił pomnikowi, który odtwarzano według planów jeszcze z okresu Horthyego – był to posąg ofiar czerwonego terroru Węgierskiej Republiki Rad, która istniała 133 dni (1918–1919).
Z placu przed gmachem parlamentu po remoncie usunięto także flagę z dziurą, która powiewała tam od lat. Zniknął też do tej pory stale palący się ogień 1956 r., który przeniesiono w inne miejsce. Utworzono wprawdzie specjalne muzeum, ale poświęcone tylko jednemu wydarzeniu – masakrze przed parlamentem z 25 października. Pamiętam, jak mój dziadek tłumaczył mi, że do tłumu strzelali wówczas snajperzy znajdujący się na budynkach okalających plac Kossutha. Załogi zgromadzonych na placu rosyjskich czołgów miały zacząć ostrzeliwać snajperów, wystąpili zatem przeciwko własnym wojskom, co miało być następstwem coraz silniejszych więzi, jakie wykształciły się pomiędzy sowieckimi żołnierzami a Węgrami. Dlatego też 4 listopada na Węgry ściągano nowe jednostki z dalekich rejonów Związku Radzieckiego.

Premier Orban pisze historię na nowo

W 2016 r., w czasie przemówienia w 60. rocznicę powstania, Viktor Orbán o samym wydarzeniu mówił niewiele. Punktem centralnym jego narracji było stwierdzenie, że tak jak powstańcy walczyli ze Związkiem Sowieckim, tak Węgry stawiają obecnie (w 2016 r. – red.) czoła sowietyzacji Unii Europejskiej. Przemówienie to wzbudziło konsternację u niejednego obserwatora.
W tym roku oburzenie wywołały słowa premiera, które wygłosił w Radiu Kossuth 14 października. Otóż według niego Węgrzy walczyli nie dlatego, że wierzyli w pokonanie Związku Radzieckiego. Robili to, żeby wymusić zawieszenie broni i negocjacje pokojowe. Orbán w ten sposób wpisuje pamięć o 1956 r. we współczesny obraz wojny rosyjsko-ukraińskiej. Po raz kolejny sugeruje, że Ukraińcy powinni negocjować, zamiast walczyć. Według premiera poprzez 1956 r. Węgrzy próbowali „jakoś zmusić dużych, silnych okupantów do rezygnacji z ich planów” – jak możemy się jedynie domyślać – dokręcenia Budapesztowi śruby.
Według Orbána istniała szansa na pójście drogą Austrii i bezkrwawe ustalenie neutralności. Jak pisze Krisztián Ungváry, były pracownik Instytutu 1956 roku, na łamach portalu 444.hu, teza ta „nie ma nic wspólnego z rzeczywistością”, bowiem po 4 listopada, to jest wejściu wojsk radzieckich na Węgry, jasne było, że „agresor nie ma zamiaru negocjować zawieszenia broni lub pokoju”. Ungváry buduje przy tym analogię do stylu działania pomiędzy ówczesnymi wydarzeniami a 24 lutego, gdy Rosjanie zaatakowali Ukrainę.
Po raz kolejny w politycznej układance sama pamięć o 1956 r. nie ma żadnego znaczenia. Staje się tylko doraźnym narzędziem służącym do uzasadnienia idei politycznych. Obecnie w sprawie zupełnie fundamentalnej, związanej z wojną i pokojem w sąsiednim państwie. Przykre jest to, że przestaje być istotna pamięć o tych, którzy w powstaniu brali udział. Oni wciąż żyją, wciąż są dumni z tego, co zrobili, co przetrwali, w tym wszystkim jednak zupełnie się nie liczą.
W niedzielę po raz pierwszy nie zostaną zorganizowane żadne państwowe obchody. Na rządowych stronach po raz pierwszy brak jakiegokolwiek programu. Viktora Orbána nie będzie w Budapeszcie, uda się do Zalaegerszegu, gdzie otworzy muzeum poświęcone kardynałowi Józsefowi Mindszetyemu.
Pozostaje jeszcze pytanie, z którym często przychodzi mi się mierzyć, gdy staram się komuś wytłumaczyć współczesne relacje węgiersko-rosyjskie. Jakim cudem są tak bliskie, skoro Rosjanie mają węgierską krew na rękach? W gruncie rzeczy odpowiedź jest prosta: Węgry nie mieszają historii z interesami. ©℗