Zobowiązanie z Madrytu ma na ten moment głównie charakter polityczny. Ale kwatera główna Sojuszu ma już dość konkretny plan rozbudowy NRF

Na czerwcowym szczycie w Madrycie państwa NATO zobowiązały się do stopniowego zwiększenia liczby żołnierzy w siłach szybkiego reagowania Sojuszu Północnoatlantyckiego (Nato Response Force, NRF) z obecnych 40 tys. do 300 tys. To „największa przebudowa zbiorowej obrony i odstraszania od czasów zimnej wojny” – zachwalał sekretarz generalny Jens Stoltenberg. A urzędnicy NATO mówili, że taki ruch stanowi odpowiednią odpowiedź na „erę strategicznej rywalizacji” rozpoczętą przez inwazję Władimira Putina na Ukrainę. Za termin ponad siedmiokrotnego przyrostu liczby wydzielonych oddziałów pozostających w stałej gotowości obrano rok 2023.
W miesiąc po szczycie entuzjastycznych deklaracji jest mniej, urzędnicy skupiają się na szczegółach i pertraktacjach. – Nie jest tak, że do zwiększenia sił szybkiego reagowania dojdzie szybko i bez bólu, czekają nas kolejne konferencje i spotkania, na których wiele spraw będzie negocjowanych, w tym głównie zaangażowanie w proces poszczególnych państw – przyznaje nam źródło w NATO. Zobowiązanie z Madrytu ma obecnie charakter głównie polityczny i symboliczny. Ale kwatera główna Sojuszu ma już dość konkretne zarysy tego, jak powinno to wyglądać.
Docelowo z 300 tys. żołnierzy co najmniej 100 tys. ma być gotowych do rozlokowania już w ciągu 10 dni, a reszta w ciągu 30 dni. Na pierwszy rzut przygotowywane są odziały stacjonujące w Europie, a potem strategiczna rezerwa na stałe będąca w USA oraz Kanadzie. Amerykanie tradycyjnie chcieliby, by ciężar obrony własnego kontynentu w jak największym stopniu spoczywał na barkach samych Europejczyków, w tym głównie największych państw UE.
NATO zdaje sobie sprawę, że tak znaczące powiększenie sił oznaczać musi wyższe koszty i więcej ćwiczeń, w tym wspólnych z wojskami krajów wschodniej flanki. Sojuszowi szczególnie zależy na tym, by żołnierze byli dobrze obeznani z lokalnym terenem czy infrastrukturą oraz na poprawieniu interoperacyjności. Dlatego że po raz pierwszy od czasów zimnej wojny konkretne oddziały szybkiego reagowania podległe NATO mają zostać przypisane do konkretnych regionów czy zadań. Dotychczas siły szybkiego reagowania musiały być gotowe do kryzysowej reakcji na szeroki wachlarz zagrożeń. Teraz ich pole działania ma być zawężone.
Przy rozbudowie sił nie chodzi tylko o wojska lądowe, morskie i powietrzne. Urzędnicy z Brukseli i Waszyngtonu przyznają, że zdaniem części wojskowych będzie cyberprzestrzeń, w tym ochrona infrastruktury krytycznej.
Główne wyzwanie polega na koordynacji między państwami, z których niektóre są sceptyczne wobec pomysłu wyasygnowania części swoich sił zbrojnych do silniejszego NRF. Jako pierwsi deklarację złożyli Niemcy. Minister obrony Christine Lambrecht stwierdziła jeszcze pod koniec czerwca, że jej kraj może wyznaczyć na wzmocnienie sił szybkiego reagowania 15 tys. żołnierzy, z czego aż od 3 tys. do 5 tys. ma stacjonować na Litwie, uznawanej za jedno z najbardziej newralgicznych miejsc dla NATO. W planach Sojusz ma skierować do Estonii więcej żołnierzy z Wielkiej Brytanii, a na Łotwę z Kanady.
– Do tej pory w kontyngentach w krajach bałtyckich chodziło jedynie o spowolnienie potencjalnej inwazji Rosji na terytorium NATO. O zyskanie czasu na szerszą organizację w ramach Sojuszu i kontratak – przyznaje nam źródło w NATO. Wraz z rozwojem NRF strategia ta ma się lekko zmienić, odstraszanie Rosjan przed ewentualną agresją na kraje bałtyckie ma być jeszcze mocniejsze. Rząd w Wilnie deklaruje, że do końca tego roku jest gotowy udzielić gościny 7 tys. wojsk NATO. Obecnie stacjonuje tam 3 tys. żołnierzy Sojuszu.
Ambitne pomysły mogą zostać storpedowane przez obawy związane ze zwiększonymi kosztami. Eva Högl, pełnomocniczka Bundestagu ds. sił zbrojnych z tworzących rząd w Berlinie socjaldemokratów, nie ukrywa, że wzmocnienie sił szybkiego reagowania NATO to znaczące obciążenie dla modernizującej się Bundeswehry. – Dla naszej armii oznacza to wielkie wyzwanie i wymaga ogromnych wysiłków w zakresie personelu, materiałów, sprzętu i infrastruktury – przyznała w rozmowie z dziennikiem „Augsburger Allgemeine”. Zgodnie z szacunkami niemieckich wojskowych do spełnienia wymagań NATO rząd Olafa Scholza powinien przeznaczyć na obronność nawet kilkadziesiąt miliardów euro więcej, niż wynika to z dotychczasowych deklaracji.
W historii Sojuszu polityczne deklaracje nie zawsze się materializowały. W 1952 r., w szczytowym okresie zimnej wojny, państwa członkowskie zgodziły się w Lizbonie na znaczne zwiększenie swoich sił, ale później nie spełniły tej obietnicy. Do tej pory wielu członków NATO nie wydaje też wymaganych 2 proc. PKB na obronność.
– Ale wojna w Ukrainie zmieniła perspektywę, wywołała poważne obawy po obu stronach Atlantyku. Po jej wybuchu Sojusz Północnoatlantycki zdecydował się po raz pierwszy w historii na aktywowanie sił szybkiego reagowania, a Amerykanie wysłali do Europy dodatkowe 20 tys. wojskowych. Proces rozwoju sił szybkiego reagowania będzie pewnie wyboisty, ale czasy są wyjątkowe – zapewnia nasz rozmówca z kwatery głównej NATO.