Na mieszkańców północno-zachodniej Syrii ponownie spadają pociski. W wyniku rosyjskich ataków lotniczych z ubiegłego piątku zginęło siedmiu cywilów, a kilkunastu zostało rannych. Łącznie Moskwa miała przeprowadzić cztery uderzenia. Pierwsze zabiło czworo dzieci, a kolejne m.in. mężczyzn, którzy podeszli do miejsca zdarzenia. Od wybuchu wojny tego typu ataki są dla Syryjczyków normą. Według ONZ śmierć od 2011 r. poniosło łącznie 300 tys. cywilów. W ostatnich miesiącach region Idlibu cieszył się jednak względnym spokojem. Organizacje pozarządowe przekonują, że akt, którego przed weekendem dopuścili się Rosjanie, może być równoznaczny z popełnieniem zbrodni wojennej. Na nagraniach ze zdarzenia widać, że samoloty kierują się losowo w stronę gęsto zaludnionych dzielnic, które zamieszkują głównie uchodźcy wewnętrzni.
W całym kontrolowanym przez zbrojną opozycję regionie, który rozciąga się na prowincję Idlib i okoliczne tereny, mieszka 4,5 mln ludzi. Pogarszające się warunki życia sprawiły, że 4,1 mln z nich potrzebuje stałej pomocy humanitarnej. Ta dociera głównie przez przejście graniczne z Turcją Bab al-Hawa–Cilvegözü. W tym miesiącu przedstawiciele Kremla w ONZ nie zgodzili się jednak na cykliczne przedłużenie funkcjonowania korytarza humanitarnego, proponując w zamian jego wznowienie wyłącznie na pół roku. To znaczy, że jeśli sytuacja w regionie ponownie się zaostrzy, zimą mieszkańcy mogą zostać odcięci od wsparcia z zewnątrz. – To niebezpieczna eskalacja. Nie jest jednak dla nas zaskoczeniem. Po każdej konferencji czy negocjacjach międzynarodowych dotyczących zawieszenia broni dochodzi do wzmożenia walk i ataków – mówi DGP związany z syryjską organizacją Białe Hełmy Isma’il al-Abd Allah, nawiązując do ubiegłotygodniowych rozmów na temat sytuacji w Syrii.
W Teheranie spotkali się wówczas wspierający reżim Baszara al-Asada prezydenci Rosji i Iranu Władimir Putin i Ebrahim Ra’isi oraz turecki przywódca Recep Tayyip Erdoğan, który opowiada się po stronie opozycji. Ten ostatni szukał poparcia dla planowanej ofensywy przeciwko Powszechnym Jednostkom Ochrony (YPG) w północno-wschodniej, w większości kurdyjskiej części kraju. Ankara uważa YPG za organizację terrorystyczną i przedłużenie zdelegalizowanej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). Analitycy wskazują, że decydując się na piątkowy atak, władze w Moskwie próbowały przekazać Ankarze, że ta powinna zrezygnować ze swoich planów. Podobne cele Turcja próbowała już osiągnąć w 2019 r. W wyniku „Wiosny pokoju”, ostatniej tureckiej operacji na dużą skalę, zginęły dziesiątki cywilów, a setki tysięcy musiało opuścić swoje domy. Stany Zjednoczone ostrzegają, że nowa ofensywa grozi także uwolnieniem tysięcy związanych z samozwańczym Państwem Islamskim (Da’isz) więźniów, którzy są przetrzymywani w prowizorycznych więzieniach strzeżonych przez wspierane przez USA siły kurdyjskie.
– Obecnie przebywa w nich ponad 10 tys. bojowników Da’isz. Zdecydowanie sprzeciwiamy się jakiejkolwiek tureckiej operacji w północnej Syrii. Szczególnie że Da’isz zamierza wykorzystać tę kampanię do własnych celów, nie wspominając już o skutkach humanitarnych – mówiła urzędniczka z Pentagonu Dana Stroul podczas konferencji Middle East Institute w Waszyngtonie. Ale swoje żądania wobec Amerykanów wysuwa także Erdoğan. Po spotkaniu w Teheranie przekazał dziennikarzom, że USA muszą się wycofać z terenów na wschód od rzeki Eufrat i wstrzymać wsparcie dla grup, które Turcja uważa za terrorystów. W Syrii przebywa ok. 800 amerykańskich żołnierzy, którzy mają pomagać YPG przede wszystkim w walce z Państwem Islamskim. Ankara nie rezygnuje też z mniejszych ataków. W piątek w wyniku tureckiego uderzenia dronem zginęły trzy bojowniczki z Syryjskich Sił Demokratycznych, które są kierowane przez Kurdów i kontrolują większość północno-wschodniej Syrii. – Nie wiemy, czy Turcja ostatecznie podejmie decyzję o rozpoczęciu operacji. Jesteśmy jednak pewni, że w kolejnych dniach strony konfliktu będą decydować się na więcej ataków – mówi al-Abd Allah. ©℗