Ostatnie dni prezydentury Donalda Trumpa przypominały słabą slapstickową komedię. Z biegiem czasu poznajemy jej kolejne odcinki. Były prezydent miał rzucać po ścianach keczupem i wyrywać kierownicę kierowcy, żeby dołączyć do szturmujących Kapitol. I nie za bardzo przejmował się tym, że może dojść do wybuchu przemocy. Tak przynajmniej wynika z tego, co przed specjalną komisją parlamentarną mówiła w zeszłym tygodniu Cassidy Hutchinson, asystentka ówczesnego szefa personelu Białego Domu Marka Meadowsa.

O tym, jak odpychającą osobą jest Trump, powstały niezliczone książki. Potwierdza to także znaczna część jego byłych współpracowników. Dla dziennikarzy to żyła złota, a od 2016 r. lwia część amerykańskich mediów żyje z opisywania kolejnych niegodziwości nowojorczyka. Ważne jednak, by tym razem anegdotki o keczupie i kierownicy, a także niechęć do Trumpa jako osoby nie przysłoniły tego, co z miesiąca na miesiąc widzimy coraz bardziej jaskrawo – bezprecedensowego politycznego zagrożenia, które swoją kumulację miało w krwawe zakończenie 6 stycznia 2021 r. Półtora roku po szturmie Kapitolu, tysiącu zeznań przed komisją parlamentarną i śledztwach prowadzonych przez kilka prokuratur klocki układają w coraz bardziej przerażającą całość.
Wyliczmy je. Trump kłamał, że wybory sfałszowano, i spiskował, by nielegalnie utrzymać się u władzy. W celu zmiany wyniku głosowania naciskał na resort sprawiedliwości i władze stanowe. Następnie przy rozhuśtanych do granic emocjach i nadziejach swoich zwolenników próbował wymusić na własnym wiceprezydencie złamanie konstytucji. Gdy jego zastępcę ewakuowały z Kapitolu służby specjalne, a tłum skandował hasła o jego powieszeniu, gospodarz Białego Domu milczał. Milczał przez bite cztery godziny. Nie słuchał rodziny, odciął się od doradców. W tym czasie w Kongresie padły strzały, senatorzy kryli się, za czym się tylko dało, a człowiek-bizon zasiadł za główną mównicą w wyższej izbie parlamentu. To, że ludzie byli śmiesznie przebrani, nie oznacza, że nie było strasznie. Było, i to bardzo. W trakcie szturmu zginęło pięć osób. Tymczasem aż do tej pory Trumpowi i jego otoczeniu wszystko to uszło płazem. Mimo prac komisji, szanse na to, by usłyszał federalne zarzuty spisku i został skazany, są mizerne.
Prokurator generalny potrzebuje dowodów nie do podważenia, czyli – jak mawiają Amerykanie – dymiącego pistoletu. W innym przypadku wątpliwe, by ryzykował bezprecedensową decyzję o sądzeniu byłego prezydenta. Ewentualny brak dowodów znacznie mocniejszych niż podczas nieudanej próby parlamentarnego usunięcia Trumpa z urzędu po 6 stycznia mógłby skutkować uniewinnieniem. A to zniszczyłoby wiarygodność resortu, zaś miliarder mógłby odtrąbić wygraną i ponownie przywdziać białe szaty. To wszystko może się zmienić, jeśli obciążające zeznania złożą naprawdę grube ryby, z których większość – jak były prawnik Trumpa Pat Cipollone – odmawia zeznań przed komisją. Wystąpienia chce też uniknąć niedawny guru prawicy Steve Bannon, który poprosił o przełożenie swojego przesłuchania z lipca na październik. Być może po stawiających go w fatalnym świetle słowach Hutchinson swoje imię spróbuje natomiast uratować Meadows, który na przełomie 2020 i 2021 r. prezentował się mediom jako „ten umiarkowany”, temperujący Trumpa.
Wiemy już wystarczająco dużo. To, co wydarzyło się 6 stycznia, było próbą puczu, skandalicznym atakiem na państwo i jego instytucje. Tak też uważa większość Amerykanów. Powagi sytuacji nie powinien zamazywać fakt, że była to próba komediowo nieudolna i że większość uczestników zdarzeń na Kapitolu była nieświadoma, że bierze udział w czymś groźnym. Niestety w chwili próby na jaw wyszła też dysfunkcyjność systemu. Okazało się, że Ameryka dość łatwo może być rozhuśtana przez radykałów. Dlatego przepracowanie ogólnonarodowej traumy po 6 stycznia i rozliczenie winnych jest kluczem do przywrócenia blasku amerykańskiej „religii obywatelskiej” i zniwelowania narastającej polaryzacji. Bez tego Stany Zjednoczone nie będą miały możliwości świecenia światu demokratycznym przykładem. Jeśli nie będzie to rozliczenie w postaci wyroków, niech będzie ono chociaż polityczne. Sytuacja nie jest beznadziejna. Trump jest powoli odsuwany przez samych republikanów na polityczny aut. Jest kilku chętnych do przejęcia rządu dusz w partii, a od tego, komu się to uda, zależy to, jak partia na nowo się zdefiniuje. A przecież republikanie przy sondażowych tarapatach Joego Bidena są faworytami do przejęcia kontroli nad Kongresem w listopadowych wyborach. ©℗