Ukraina to kraj pluralistyczny i dalsze podtrzymywanie – jak to ujął niedawno Zełenski – ponadpartyjnej monowiększości jest coraz trudniejsze.

Po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę spory polityczne ucichły, obywatele i politycy skonsolidowali się wokół prezydenta Wołodymyra Zełenskiego i sił zbrojnych, a wszelkie spory – jako podkopujące tę jedność – zdecydowano się odłożyć na czas pokoju. Jednak Ukraina to kraj pluralistyczny i dalsze podtrzymywanie – jak to ujął niedawno Zełenski – ponadpartyjnej monowiększości jest coraz trudniejsze. W rzeczywistości polityka już do Kijowa wróciła, choć na razie trochę półgębkiem, nieśmiało, ze świadomością możliwych negatywnych skutków krytyki władzy.
Mimo ogólnie dzielnej i skutecznej obrony, której najbardziej spektakularnym przykładem było marcowe zwycięstwo w bitwie pod Kijowem, pojawiają się pytania o katastrofalne w skutkach błędy na innych odcinkach frontu. Znaki zapytania dotyczą zwłaszcza odcinka taurydzkiego, który Rosjanie zaatakowali z anektowanego w 2014 r. Krymu. Półwysep z – jak to określają Ukraińcy – kontynentem łączą raptem dwie drogi. Mosty na tych szlakach były zaminowane tuż po rosyjskiej agresji sprzed ośmiu lat, ale w czasie prezydentury Zełenskiego zostały rozminowane, dzięki czemu Rosjanie nie mieli problemów, by o świecie 24 lutego przerzucić przez nie ciężki sprzęt. Relatywnie łatwe do obrony wąskie gardło łączące Krym z resztą kraju oddano w zasadzie bez walki. Skutki były dramatyczne: zajęcie Chersonia – jedynego podbitego po 24 lutego miasta obwodowego – i podejście pod Mariupol, a w konksekwencji jego oblężenie. Mogło być jeszcze gorzej, ale rosyjskie kolumny idące na Odessę zostały powstrzymane pod Mikołajowem.
W niedzielę dowódcy pułku Azow, bohatersko broniący się na terenie zakładów Azowstal, zorganizowali konferencję prasową, podczas której padło z ich ust wiele trudnych pytań: o brak wsparcia z powietrza w początkowej fazie rosyjskiego szturmu, o odpuszczenie obrony miast na trasie z Krymu pod Mariupol, takich jak Berdiańsk czy Melitopol. W powietrzu wisiał zarzut, że gdyby władze podeszły do obrony południowej flanki tak, jak do obrony Kijowa, dramatu mieszkańców Mariupola – a lokalne władze twierdzą, że miało tam zginąć 20 tys. ludzi – można było uniknąć. Ukraińscy politycy przyznają, że badany jest czynnik zdrady. Zełenski doprowadził już do odwołania wielu wysoko postawionych mundurowych z Chersońszczyzny. Trwa postępowanie wobec odpowiadającego za bezpieczeństwo wewnętrzne Służby Bezpieczeństwa Ukrainy gen. Andrija Naumowa, który tuż przed inwazją uciekł z kraju. Jeśli zdradził, mógł podzielić się z Rosjanami bezcenną wiedzą na temat funkcjonowania SBU. Szczegóły nie będą jednak ujawniane do końca wojny.
W tym kontekście wracają pytania o politykę kadrową Zełenskiego. Prezydent w 2019 r. otoczył się ludźmi, których znał z poprzedniego życia. W jego otoczeniu zaroiło się od dawnych pracowników jego firm zajmujących się showbiznesem. Paradoksalnie ułatwiło to Ukrainie osiągnięcie niebywale wysokiego poziomu w polityce informacyjnej – te wszystkie filmy nagrywane przez Zełenskiego, znakomicie napisane przemówienia, umiejętność ich wygłaszania i techniczna realizacja jest w dużej mierze zasługą ludzi, którzy kreatywnością wykazywali się podczas produkcji kabaretów i filmów romantycznych przed 2019 r. Ale nie wpłynęło to pozytywnie na kompetencję kadr. Do tego medialna nadaktywność niektórych doradców Zełenskiego, choćby Ołeksija Arestowycza, zaczyna coraz bardziej drażnić. Zwłaszcza że Arestowycz nie grzeszy spójnością przekazu i niejednokrotnie był przyłapywany na oczywistych kłamstwach. Na plus należy prezydentowi natomiast zapisać fakt, że decyzje w sprawach wojskowych oddał de facto głównodowodzącemu gen. Wałerijowi Załużnemu. W ostatnich dniach lutego to armia miała ostatnie słowo we wszystkich sprawach państwowych.
Ukraińskie władze coraz częściej sięgają też po swego rodzaju szantaż moralny. Ich krytyka jest w nim utożsamiana z pracą dla wroga – w jakimś sensie słusznie – ale gdzieś ucieka druga strona tego równania. Powstrzymywaniu krytyki przez opozycję powinien wszak towarzyszyć umiar władz w podejmowaniu działań budzących polityczne kontrowersje. A tak bynajmniej nie jest. Duże oburzenie w kręgach związanych z Solidarnością Europejską Petra Poroszenki wywołało wyrzucenie z naziemnej telewizji trzech sprzyjających mu kanałów telewizyjnych: 5 Kanału, Espreso i Priamego. Ich pracownicy wykazywali dużą wstrzemięźliwość w krytyce władz, więc ta decyzja została uznana za prewencyjne zamknięcie ust proopozycyjnym dziennikarzom na wypadek, gdyby wrócili do zwyczajowej krytyki prezydenta, którą ten – jak mówią bliscy mu ludzie – traktuje bardzo osobiście, niczym dawniej prasowe recenzje jego ról filmowych.
Inny przykład z parlamentu: po 24 lutego większość ustaw jest przyjmowana praktycznie bez sprzeciwu, a żeby było to możliwe, są one zawczasu uzgadniane na tzw. radzie uzgodnieniowej z udziałem szefów klubów parlamentarnych. I jest z tym coraz trudniej. Posłowie debatowali niedawno nad zmianą ustawy samorządowej, która miała dostosować przepisy do trudnej rzeczywistości, w jakiej znalazły się władze lokalne działające na obszarach okupowanych, oblężonych bądź objętych działaniami wojennymi. Jednak rządzący Sługa Narodu próbował zastosować interpretację rozszerzającą i przemycić do nowelizacji przepisy odbierające kompetencje merowi Kijowa Witalijowi Kłyczce, z którym SN walczy niemal od dojścia do władzy w 2019 r.
Politycy opozycji wciąż starają się stonować publiczną krytykę, ale podskórny sprzeciw narasta i w końcu doprowadzi do wyjścia sporów na powierzchnię. W interesie Ukrainy jest, by nastąpiło to po przynajmniej częściowej neutralizacji rosyjskiego zagrożenia ©℗