- Pracownicy z terenów okupowanych starają się, jak mogą, by Ukraińcy tam żyjący wciąż mieli prąd. Ryzykują życiem, ale nie wchodzą we współpracę z Rosjanami - informuje Wołodymyr Kudrycki, prezes spółki Ukrenerho.

Spotkał się pan we wtorek z unijną komisarz energii Kadri Simson. W jakim celu?
Podpisaliśmy umowę z Europejską Siecią Operatorów Systemów Przesyłowych (ENTSO-E), na mocy której staniemy się jej członkiem obserwatorem. 16 marca przeprowadziliśmy synchronizację z europejską siecią. To najważniejszy krok, a teraz z prawnego punktu widzenia wstępujemy do organizacji, która zarządza systemem. Będziemy mieć te same prawa i obowiązki, co inni członkowie, poza prawem głosu. Pani komisarz była obecna na tej ceremonii. W środę mieliśmy z kolei spotkanie z kolegami z Polskich Sieci Energetycznych (PSE). Będziemy rozmawiać o perspektywach ponownego uruchomienia linii wysokiego napięcia Chmielnicki-Rzeszów, która jest odłączona od 1993 r. Chcielibyśmy to zrobić jak najszybciej, choć trudno na razie mówić o terminach, bo jesteśmy na początku drogi. Obecnie działa mniejsza linia Dobrotwór-Zamość, którą prąd płynie do Polski.
Jak Polska może pomóc albo jakie projekty możemy realizować ku obopólnym korzyściom?
W wojnie energetycznej jesteśmy towarzyszami broni. I my chcielibyśmy pomóc, żeby wsparcie płynące od polskiego społeczeństwa i elit stopniowo stawało się korzystne dla obu stron. Polska i Ukraina to sprawdzeni partnerzy. Od zawsze dostarczamy prąd do południowo-wschodniej Polski. Gdyby drugą linię budować od zera, kosztowałaby setki milionów euro. Ponieważ nie trzeba tego robić, wyjdzie taniej. Techniczny stan linii nie wymaga wielkich nakładów. Ukraina ma potencjał, by być eksporterem energii.
Z korzyścią dla Polski, która miewa problemy z zaspokojeniem popytu.
Tak. Będziemy ważnym filarem regionalnego bezpieczeństwa energetycznego.
Przez ostatnie pięć lat Ukraina przygotowywała się do odłączenia od wspólnej sieci z Rosją i Białorusią i zsynchronizowania się z siecią europejską. Próbne odłączenie zaplanowaliście na 24 lutego, czyli dzień inwazji. Mimo wojny udało wam się wręcz przyspieszyć synchronizację z UE. Jak to możliwe?
Przełączenie sieci to bardzo trudny technicznie proces. Sieć elektroenergetyczna to największa machina stworzona kiedykolwiek przez człowieka. Pracuje w czasie rzeczywistym niczym żywy organizm. Państwa zwykle dokonują takich zmian dekadami. Zaczęliśmy proces w 2017 r., gdy mało kto wierzył, że to w ogóle możliwe. Postawiliśmy sobie cel, by zsynchronizować się z UE w 2023 r. Rzetelnie się przygotowywaliśmy, wprowadzając zachodnie standardy działania sieci i elektrowni. 24 lutego, na cztery godziny przed inwazją, udało nam się próbnie odizolować od Rosji i Białorusi. Przetestowaliśmy systemy. Trzy tygodnie, już w czasie wojny, spędziliśmy w reżimie testowym, po czym udało nam się zsynchronizować z siecią europejską. To był ogromny wysiłek. Ukraina zainwestowała w ten proces 700 mln euro. Musieliśmy zmienić model rynku, zliberalizować go, upodobnić do europejskiego. To zmiany tektoniczne, a ciągle pracujemy nad poprawą konkurencyjności i harmonizacją działań regulatorów.
Jak na 23 lutego wyglądał bilans importu i eksportu prądu? Na ile duże było ryzyko, że go wam zabraknie?
System był podzielony na dwie części. Mała część zwana wyspą bursztyńską - obwody iwanofrankiwski, lwowski i zakarpacki - była podłączona do systemu europejskiego i eksportowała na Zachód ok. 300-400 MW energii. Reszta Ukrainy importowała ok. 500-600 MW energii z Białorusi. Po oddzieleniu się 24 lutego Ukrainy (a wraz z nią Mołdawii) od Zachodu, Białorusi i Rosji wszelkie operacje importowo-eksportowe zostały wstrzymane. Funkcjonowaliśmy w tym reżimie trzy tygodnie. To skomplikowana sytuacja; systemy Europy kontynentalnej są zorientowane na wzajemną pomoc i handel energią. To pomaga równoważyć systemy. To, że Ukraina bez zewnętrznej pomocy zdołała przetrwać trzy tygodnie, w dodatku w ekstremalnych warunkach wojny, gdy Rosjanie przejmowali elektrownie, mogło być kluczowym argumentem dla ENTSO-E, żeby wyrazić zgodę na integrację. Zobaczyli, na ile wytrzymały i stabilny jest nasz system.
Wołodymyr Kudrycki, prezes spółki Ukrenerho / Materiały prasowe
Jak wyglądał z pana perspektywy 24 lutego? Jak rozumiem, od razu po rozpoczęciu inwazji zaczęliście myśleć, by po próbnej izolacji przyspieszyć o rok moment synchronizacji sieci z UE.
Po zakończeniu izolacji systemu obserwowałem jego pracę przez kilka godzin, a ponieważ nic złego się nie działo, wróciłem do domu. Była czwarta nad ranem. Po godzinie zaczęły się pierwsze wybuchy. Wróciłem do biura i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Izolacja to dodatkowe ryzyko, bo możesz liczyć tylko na siebie. Zaobserwowaliśmy już spadek popytu, zaczęliśmy oceniać, jaki jest stan sieci, które bloki działają. Trzeba było podjąć decyzję, czy w ramach izolacji chcemy przeprowadzać testy. Polegają one na odłączaniu poszczególnych bloków i obserwacji, jak reszta systemu sobie radzi. Podjęliśmy decyzję, by je kontynuować. Wiedzieliśmy, że powrotu do wspólnej sieci z Białorusią i Rosją nie będzie, a testy to nasz bilet do synchronizacji z UE. Do obiadu testy były gotowe, a ich rezultaty - wysłane do ENTSO-E. Dowiedliśmy, że system równoważy się w reżimie izolacji. Później 40-50 osób kilka razy dziennie uczestniczyło w wideokonferencjach z ENSTO-E, na których omawiano techniczne, prawne i organizacyjne aspekty zjednoczenia sieci. To była praca rozpisana na kilka miesięcy, a my chcieliśmy ją wykonać w dwa tygodnie - po nocy i bez dni wolnych. Mieliśmy wielkie wsparcie kolegów z Komisji Europejskiej, ENTSO-E i poszczególnych operatorów, zwłaszcza PSE. Poradziliśmy sobie na piątkę z plusem.
Paradoksalnie związany z inwazją spadek popytu na prąd mógł wam pomóc w zaspokojeniu pozostałej części popytu bez importu.
Popyt spadł o 30-35 proc. To efekt wstrzymania pracy wielu firm, uszkodzeń infrastruktury, odłączenia niektórych miejscowości od sieci w wyniku działań wojennych. Nie mogę powiedzieć, że spadek popytu pomógł, bo on sam w sobie stanowi czynnik destabilizujący system. Ale sprawił, że wystarczyło nam własnej produkcji i surowców energetycznych, by zaspokoić popyt bez konieczności odłączania dostaw do jakiejś części konsumentów. Zarazem straciliśmy część potencjału generacyjnego; nie możemy w pełni wykorzystywać możliwości Zaporoskiej Elektrowni Atomowej, która znalazła się pod okupacją, i niektórych innych elektrowni.
Jak wygląda praca na terenach okupowanych?
To nadzwyczaj trudna sytuacja, również ze względów psychologicznych. Infrastruktura pracująca na terenach okupowanych zaspokaja także potrzeby terenów nieokupowanych. Elektronowi nie rozkażesz, by zatrzymywał się na linii frontu. Pracownicy z terenów okupowanych starają się, jak mogą, by Ukraińcy tam żyjący wciąż mieli prąd. Ryzykują życiem, ale nie wchodzą we współpracę z Rosjanami ani ich fejkowymi administracjami. To kolejne wyzwanie. Wyobraża pan sobie, co to znaczy powiedzieć „nie” uzbrojonym ludziom? Nie będę wchodził w szczegóły, ale zachowanie naszych pracowników - administrujących obiektami i wykonujących prace remontowe - jest pełne heroizmu. Kiedyś powstaną o nich książki. Mam wielki szacunek dla bohaterstwa naszych żołnierzy, ale i tych, dzięki którym państwo funkcjonuje: energetyków, kolejarzy, ratowników. Ich praca to ciągłe podejmowanie decyzji ad hoc, bez instrukcji, które przewidywałyby pojawiające się sytuacje.
Oddzielna kwestia to teren działań wojennych. Przed tygodniem szef ługańskiej administracji obwodowej Serhij Hajdaj pisał, że niemal cały obwód jest pozbawiony dostaw prądu. Jaki potencjał produkcyjny straciliście?
Tej cyfry nie chcę wymieniać, żeby nie ułatwiać życia wrogom. Powiem tylko, że to, co straciliśmy, nie ma krytycznego znaczenia dla systemu. Jesteśmy w stanie przetrwać kolejną zimę na tym, czym dzisiaj dysponujemy. System działa stabilnie, a co więcej, tam, gdzie nie ma ostrzałów, odbudowujemy zniszczone linie. Patrzę w przyszłość z optymizmem. Powstaje pytanie dotyczące dostaw surowców, ale z przesyłem nie powinno być problemów.
Ma pan dane dotyczące liczby ofiar wśród pana pracowników?
Mam, ale na razie nie mogę ich ujawniać.
Litwini mieli do was pretensje o import z Białorusi, o którym pan wspomniał, bo prąd był produkowany w elektrowni atomowej w Ostrowcu. Wilno nawoływało do jej bojkotu ze względów bezpieczeństwa. Czy nie sądzi pan, że zakup energii z Białorusi, biorąc pod uwagę jej wsparcie dla rosyjskiej agresji, był błędem?
To dobre pytanie. W boksie mówi się o boksowaniu od lin. Wykorzystywaliśmy import z państwa, które okazało się sojusznikiem Rosji, by lepiej przygotować się do odłączenia od systemu z tymi krajami. Nie byliśmy od niego uzależnieni, bo stanowił on 1-2 proc. naszego balansu w okresie jesienno-zimowym. Ale pozwolił zaoszczędzić 1 mln ton deficytowego ze względu na rosyjską blokadę węgla, co z kolei pozwoliło na przejście do reżimu izolacji. Gdybyśmy pod względem zapasów surowców nie byli gotowi do izolacji, nie byłoby późniejszej synchronizacji z UE. W efekcie zamiast żałować ograniczonych zakupów z Białorusi, możemy powiedzieć, że elektrownia w Ostrowcu stała się pomnikiem złego planowania i niepotrzebnych inwestycji. Nasza strategia doprowadziła do tego, że tę elektrownię można w zasadzie zamknąć. Białoruś nie ma komu sprzedawać produkowanej tam energii. W ten sposób w dłuższej perspektywie wręcz pomogliśmy naszym litewskim przyjaciołom, bo zniszczyliśmy perspektywy eksportu prądu z Ostrowca. Litwini rozumieli, co robimy, i nie mieliśmy z nimi nieporozumień. A teraz blisko współpracujemy, by przyspieszyć ich własną synchronizację z UE. ©℗
Rozmawiał Michał Potocki