Kluczowa jest zmiana niemieckiego i francuskiego podejścia do biznesu z Moskwą. Gdy to się uda, to i Orbán zacznie mówić innym językiem

Węgry, czyli w sumie niewielki, 10-milionowy kraj, w ostatnim czasie rozpalają głowy polskich komentatorów i urastają do rangi głównego wspólnika Putina w Europie. Oczywiście rząd Viktora Orbána sam jest sobie winny. Podczas wiecu powyborczego rozzuchwalony kolejnym wysokim zwycięstwem lider Fideszu określił prezydenta Ukrainy jako jednego ze swoich licznych przeciwników – pozostali to Soros, Unia Europejska oraz węgierska i światowa lewica. Podczas kampanii Orbán przekonywał, że opozycja chce włączyć Węgry w wojnę, a minister spraw zagranicznych Węgier Péter Szijjártó nazwał sankcje na rosyjskie surowce „czerwoną linią”, na której przekroczenie Budapeszt absolutnie nie wyrazi zgody. Węgry są więc bez wątpienia najbardziej prorosyjskim państwem w Unii Europejskiej, co jednak nie zmienia faktu, że to nie one są głównym blokującym zaostrzenie polityki Europy wobec Kremla. Przesadne skupianie się na Budapeszcie odsuwa uwagę od tego, co faktycznie powstrzymuje zaostrzanie restrykcji – interesów, które Europa Zachodnia robi z Moskwą. Węgry są zwyczajnie zbyt małe i za słabe, by zablokować w UE cokolwiek, co byłoby zgodne z dążeniami europejskiego głównego nurtu i największych państw. I to właśnie podejście do Rosji tych ostatnich jest głównym problemem do rozwiązania.
Zależność na własne życzenie
Fidesz obiecał obywatelom tanią energię i aby ją zapewnić, nie waha się poświęcić nawet własnej niezależności. Z Rosji pochodzi aż 95 proc. importowanego przez Węgry gazu, a według Polskiego Instytutu Ekonomicznego w latach 2016–2019 (a więc już po aneksji Krymu i ataku na Donbas) jego dostawy wzrosły aż o 29 proc. Żaden inny kraj Europy w tym czasie nawet nie zbliżył się do takiego wyniku. Druga pod tym względem Słowacja zwiększyła import błękitnego paliwa z Rosji o 16 proc., a cała UE o 3 proc.
W ubiegłym roku Węgry podpisały nowy kontrakt z Gazpromem na, uwaga, 15 lat. Przez półtorej dekady będą więc zobowiązane do odbierania 4,5 mld m sześc. rosyjskiego gazu rocznie. Zgodnie z nowym kontraktem surowiec ma popłynąć gazociągiem TurkStream – południowym odpowiednikiem Nord Stream łączącym Rosję z Turcją poprzez Morze Czarne – i dalej na Bałkany i do Europy. Dotychczas 80 proc. gazu trafiało nad Balaton przez Ukrainę. Ta zapowiedziała nawet prośbę do Komisji Europejskiej o sprawdzenie zgodności umowy z prawem UE.
Poza tym Węgry podpisały z Rosatomem umowę na budowę dwóch bloków jądrowych w elektrowni w Paks. Rosjanie zbudują nowe bloki za własne pieniądze, a Węgrzy im te środki będą stopniowo zwracać. Mając na karku pożyczkę eksportową na 10–12 mld euro i tak długą umowę na odbiór gazu, trudno nie być uległym wobec Kremla.
Warto jednak mierzyć rzeczy odpowiednią miarą. Energetyka jest tylko jednym z sektorów gospodarki, a kierunki dostaw surowców można zmienić. Prawdziwym hegemonem gospodarczym na Węgrzech są Niemcy. W 2019 r. odpowiadały za jedną czwartą węgierskiego eksportu. W pierwszej dziesiątce partnerów eksportowych Budapesztu są wyłącznie państwa UE. Pośród największych dostawców towarów (z surowcami włącznie) Rosja też występuje, tylko że na 9. miejscu, a więc daleko za Polską (3. miejsce). Berlin sprzedaje Węgrom towary warte sześć razy więcej niż import z Federacji. Węgry są więc daleko bardziej uzależnione gospodarczo od Niemiec niż od Moskwy.
Poza tym są państwem niedużym, a więc niemającym decydującego wpływu na politykę gospodarczą UE. Według Eurostatu węgierska gospodarka odpowiada za jedną setną unijnego PKB. Polska – za cztery razy więcej. Niemcy i Francja łącznie to już 42 proc. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że państwo z gospodarką wielkości węgierskiej i jeszcze zupełnie zależne ekonomicznie od Niemiec nie byłoby w stanie zablokować żadnej inicjatywy gospodarczej popieranej przez europejski mainstream. I to właśnie w tym europejskim głównym nurcie należy szukać prawdziwych przyczyn wciąż nieprzesadnie ostrej polityki wobec Rosji prowadzonej przez Europę.
Czy Putin wiedział o Buczy?
W niedzielę 3 kwietnia ulicami Berlina przejechał sznur kilkuset pojazdów z rosyjskimi flagami i choć zabrakło znaku „Z”, oznaczającego poparcie dla agresji Moskwy na Ukrainę, to znalazły się też m.in. flagi ZSRR. Rajd ten odbył się w stolicy Niemiec nieprzypadkowo – mieszka tam ok. 230 tys. Rosjan.
Ważniejsze są oczywiście relacje handlowe. Według raportu PIE Niemcy rocznie sprowadzają z Rosji 46 mld m sześc. gazu. Dziesięć razy więcej niż ilość zawarta w nowej umowie Węgier z Gazpromem. Poza tym Rosjanie dotychczas kontrolowali kluczową infrastrukturę gazową za Odrą, z magazynami włącznie. Manipulowanie poziomem ich zapełnienia jest jednym z elementów szantażu surowcowego, jaki Moskwa stosuje od lat.
W przeciwieństwie do Orbána Niemcy nie stosują proputinowskiej narracji w obliczu agresji na Ukrainę, jednak wiele wskazuje na daleko idące zrozumienie dla rosyjskich interesów. Kanclerz Scholz przekonuje np., że to „wojna Putina”, a nie Rosjan, ewidentnie przygotowując grunt pod dalsze interesy z Moskwą po jej zakończeniu. Niedawno wręcz stwierdził, że Putin może nie znać dokładnie sytuacji w Ukrainie, gdyż służby nie informują go wystarczająco dobrze – czemu zresztą zaprzeczył rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow (przypomina to absurdalną teorię Janusza Korwin-Mikkego, że Hitler mógł nie wiedzieć o Holokauście). Niemal równocześnie Angela Merkel, która w 2008 r. zablokowała wejście Ukrainy do NATO, stwierdziła za pośrednictwem swojej rzeczniczki, że jej ówczesna decyzja była słuszna.
To Niemcy są głównym blokującym ostre sankcje wymierzone w rosyjski sektor energetyczny. Już po ujawnieniu zdjęć z Buczy minister gospodarki i wicekanclerz Robert Habeck podtrzymał swój sprzeciw wobec embarga, twierdząc, że Niemcy zamierzają uniezależnić się od Rosji zgodnie z realizowaną strategią – nie natychmiast. Równocześnie jednak podjął decyzję o nałożeniu zarządu komisarycznego na spółkę Gazprom Germania, która kontroluje za Odrą m.in. magazyny gazu. To bardzo ważny ruch pokazujący, że podejście Berlina się zmienia, chociaż z naszego punktu widzenia stanowczo zbyt wolno. Kluczowe jest więc kruszenie niemieckiego oporu w tej sprawie. Gdy to się uda, to i Orbán zacznie mówić innym językiem.
Rubelek wciąż nie śmierdzi
Równie istotne jest niejednoznaczne podejście Francji. Macron regularnie dzwoni do Putina, w gruncie rzeczy nie wiadomo dokładnie, w jakim celu. Sprzeciwił się też nazwaniu go „rzeźnikiem”. Jeszcze w połowie marca premier Jean Castex deklarował, że Paryż, owszem, zrezygnuje z rosyjskich surowców, ale w 2027 r. Francuskie przedsiębiorstwa są też wyjątkowo niechętne do rezygnacji z rosyjskiego rynku. Gigant motoryzacyjny Renault, który jest de facto spółką skarbu państwa, w połowie marca dostał od rządu zgodę na wznowienie produkcji w Rosji. Co prawda po kilku dniach decyzję cofnięto i Renault finalnie zawiesił swoją aktywność, jednak kontynuuje ją wiele innych francuskich przedsiębiorstw. Na słynnej już „liście Yale”, w kategorii „business as usual”, widnieje aż niemal 30 tamtejszych podmiotów, w tym tak duże i znane jak Societé Générale czy Veolia. Dla porównania: w tej kategorii znajduje się „zaledwie” 10 firm niemieckich. Z Rosji nie zamierza się też wynosić potężna rodzina Mulliez, do której należą m.in. sieci handlowe Auchan i Leroy Merlin.
Francja, według Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, jest największym zagranicznym pracodawcą w Rosji – firmy rodem znad Sekwany zatrudniają tam aż 160 tys. osób. Jest też drugim największym inwestorem zagranicznym. Liczy się również podejście społeczeństwa. W sondażu z 2019 r. 53 proc. Francuzów opowiedziało się za zbliżeniem z Rosją, a 57 proc. stwierdziło, że jej obraz w mediach jest zafałszowany. Z tymi nastrojami musi się liczyć Macron, gdyż jego główni przeciwnicy w wyborach – prawicowa Marine Le Pen i lewicowy Jean-Luc Mélenchon – najchętniej prowadziliby z Moskwą interesy tak, jakby nic się nie stało.
Na szczęście także perspektywa Francji się zmienia. Po publikacji wstrząsających zdjęć z Buczy prezydent Francji w rozmowie z radiem France Inter stwierdził, że popiera zaostrzenie sankcji wobec Rosji, także na ropę i węgiel, „które, jak wiemy, byłyby szczególnie bolesne”.
Embargu na rosyjskie surowce sprzeciwia się Austria. Jej minister spraw zagranicznych Alexander Schallenberg uznał, że sankcje na dostawy surowców z Rosji uderzyłyby w Europę jak bumerang, tymczasem powinny bić tylko w tych, w których są wymierzone, co jest z zasady niemożliwe.
Stosunki Wiednia z Moskwą są niewiele mniej zażyłe niż te niemieckie. W 2021 r. ówczesny kanclerz Sebastian Kurz był głównym zagranicznym gościem na forum ekonomicznym w Sankt Petersburgu, gdzie solennie zapewniał o poparciu jego kraju dla Nord Stream 2. Austriaccy politycy chętnie też zasiadają w radach i zarządach rosyjskich gigantów. Były kanclerz Wolfgang Schuessel (z rządzącej właśnie chadeckiej Austriackiej Partii Ludowej) w 2019 r. został członkiem rady dyrektorów Łukoilu (odszedł z niej po agresji Rosji na Ukrainę, czyli i tak jest lepszy niż Gerhard Schroeder). W radzie dyrektorów Rosnieftu zasiada natomiast Karin Kneissl z prawicowej Wolnościowej Partii Austrii, która jeszcze niedawno szefowała austriackiemu MSZ.
Krytyka prorosyjskiego rządu Orbána jest więc na miejscu, nie należy jednak tracić z oczu prawdziwego powodu wstrzemięźliwości Europy wobec gracza ze wschodu. A są nią szerokie relacje gospodarcze Zachodu z Rosją i samym Kremlem. Jeśli chcemy zaostrzenia kursu UE wobec Moskwy, to w pierwszej kolejności należy pracować nad podejściem Niemiec, Francji czy Austrii. To na biznesach z nimi Rosja zbudowała swoją pozycję, a nie na handlu z niewielkimi Węgrami. Jeśli stanowisko największych państw Europy Zachodniej faktycznie się zmieni, to i Budapeszt pójdzie tą drogą.
Prawdziwym hegemonem gospodarczym na Węgrzech są Niemcy. W 2019 r. odpowiadały za jedną czwartą węgierskiego eksportu. W pierwszej dziesiątce partnerów eksportowych Budapesztu są wyłącznie państwa UE