Po prawie miesiącu nieustannych rosyjskich ataków mieszkańcy Charkowa nie muszą już słuchać syren alarmowych; są tak wyczuleni, że gdy spadnie pierwsza rakieta sami wiedzą, czy muszą uciekać do schronów czy nie - relacjonuje obecny w mieście fotoreporter PAP Andrzej Lange.

"Mieszkańcy są już na tyle doświadczeni, przyzwyczajeni, że po odgłosach są w stanie ocenić skalę niebezpieczeństwa; po odgłosie pierwszego uderzenia oceniają, czy rakieta spadła blisko czy daleko, jeżeli daleko to nie reagują, jeżeli blisko - uciekają do schronów" - opowiada dziennikarz PAP.

Chociaż Charków znajduje się pod nieustannym ostrzałem, mam wrażenie, że do miasta wraca normalność, widać ją na przykład po tym, że otwierają się niektóre banki, sklepy, zarówno supermarkety, jak i małe, prywatne punkty, warzywniaki, wprawdzie ustawiają się do nich wielkie kolejki, ale to, że działają daje ludziom poczucie normalności, którego tak bardzo potrzebują - mówił w środę Lange.

Zastrzegł, że miasto jest wciąż atakowane. "Byłem w dzielnicy położonej obok wieży telewizyjnej w Charkowie, Rosjanie w nią celowali, ale przestrzelili, rakiety spadły w sam środek dużego osiedla kilkunastopiętrowych bloków. Zbombardowano przedszkole, szkołę, bloki były wybebeszone z okien i drzwi. Straszny widok" - opowiadał.

W środę wieczorem mer Charkowa poinformował, że Rosjanie zniszczyli w mieście blisko 1000 domów mieszkalnych. Położony na wschodzie kraju Charków, zamieszkiwało przed wojną blisko półtora miliona osób, było to drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Ukrainy.