Nadzwyczajne niedzielne posiedzenie Bundestagu było wydarzeniem bez precedensu w powojennej historii Niemiec, zarówno jeśli chodzi o głębię, jak i gwałtowność zmiany politycznego kursu. Kanclerz Olaf Scholz zapowiedział zwiększenie wydatków na obronność do wymaganych przez NATO 2 proc. PKB oraz modernizację armii.

Dr Michał Kuź, politolog (Uczelnia Łazarskiego), publicysta i analityk Klubu Jagiellońskiego
Zadeklarował też hojne dostawy broni do Ukrainy i podtrzymał daleko idące sankcje gospodarcze dotykające Rosję: zamrożenie projektu Nord Stream 2 i ograniczenia dotyczące systemu transferów finansowych.
To coś, co pracujący dla niemieckiego think tanku (DGAP) polski analityk Adam Traczyk nie bez racji nazwał „przewrotem kopernikańskim”. Niemcy przecież do soboty wieczór blokowały wprowadzenie najcięższych sankcji, w tym wyłączenie rosyjskich banków z systemu SWIFT, broniły się też przed dostawami broni i zwiększaniem własnych wydatków na obronność. Takie informacje płynęły bez cienia skonfundowania z ust czołowych polityków. Annalena Baerbock (partia Zielonych), szefowa niemieckiego MSZ, tłumaczyła jeszcze w piątek, że bez SWIFT nie będzie można kupować rosyjskiego węgla, a szef frakcji parlamentarnej SPD Rolf Mützenich wykluczał zwiększanie wydatków na uzbrojenie.
Zupełnie niedawno, już po inwazji, młoda Ukrainka, moja była studentka i żona przyjaciela, zapytała mnie, co jeszcze można zrobić, by wpłynąć na Niemcy w sprawie ich wschodniej polityki. Po mojej stronie słuchawki zapadło tak długie milczenie, że rozmówcom wydało się, że się rozłączyłem. Politycy, komentatorzy i aktywiści robili już przecież naprawdę wiele. Sam przez ostatnie dni pisałem wraz z szefem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego Pawłem Musiałkiem apele do niemieckich gazet, z czego tylko jeden dzięki niezwykłej uprzejmości redakcji „Die Welt”, udało się ostatecznie opublikować. „Chyba tylko iść na demonstrację pod ambasadę” – powiedziałem w końcu. „Niemcy są bardzo czułe na punkcie swojego pielęgnowanego wizerunku moralnego mocarstwa i lidera UE. Demonstracje mogą pomóc” – dodałem.
Gdy w piątek odbywała się w Warszawie pikieta pod ambasadą Rosji, jej uczestnicy rzeczywiście przeszli pod ambasadę Niemiec. W sobotę ulicami Berlina przetoczył się zaś wielotysięczny tłum niemieckich demonstrantów. Coś pękło. Pękło jednak pod ogromną presją zewnętrzną i, nie ma co ukrywać, dzięki bohaterstwu samych Ukraińców. W takiej sytuacji pomoc z zewnątrz przychodzi bowiem tylko, jeśli najpierw pomożemy sobie sami. Rosyjska ofensywa tymczasem spowolniła w polu, w infosferze Kreml zaś właściwie poległ od razu. Kto wie, jaka narracja wygrałaby w Berlinie, gdyby Putin postawił sobie mniej ambitne cele i wykreował medialnie choć jedno wiarygodne usprawiedliwienie dla swoich działań? Gdyby na przykład poprzestał na aneksji części terytoriów wschodnich łączących Ługańsk i Donieck z Krymem oraz przeprowadził przedtem kilka skutecznych prowokacji? Rosyjscy planiści rozgrywają jednak starą wojnę, nie rozumiejąc do końca realiów globalnych mediów społecznościowych oraz starcia w cyberprzestrzeni. Dlatego legiony aktywistów i hakerów łatwo upokorzyły Rosję i wywarły niespotykaną dotąd presję na polityków.
By to się stało, by wykorzystać w pełni swój potencjał dyplomatyczny, cybernetyczny i informacyjny, i aby wzrosła również presja sojusznicza na Niemcy, Ukraina musiała jednak przetrwać kilka pierwszych dni starcia z brutalną rosyjską siłą. Soft power trzeba bowiem ostatecznie nadbudować nad twardą siłą. Kiedy ukraiński ambasador w Berlinie Andriej Melnyk w pierwszych godzinach inwazji upomniał się o pomoc, miał usłyszeć od wysokich niemieckich urzędników ministerialnych, że w ich ocenie Ukraina nie przetrwa nawet kilku godzin i nie ma już sensu podejmować poważnych działań. Przedtem, kiedy jeszcze przed inwazją stanowczo protestował przeciwko blokowaniu przez Berlin dostaw broni do Ukrainy, zarzucano mu niewdzięczność wobec Niemiec, które tak wiele dla jego kraju robią, oraz brak dyplomatycznego taktu. Z każdym kolejnym dniem sytuacja się jednak zmieniała, aż w końcu świat obiegły zdjęcia byłego prezydenta Joachima Gaucka, który podczas niedzielnego posiedzenia Bundestagu obejmuje Melnyka.
Globalna presja działa, zwłaszcza na liberalne demokracje, a wojny można przegrać przez Facebooka i Twittera. Czy jednak zwrot w niemieckiej polityce jest na pewno trwały? Przypomnijmy, że był moment w sobotę rano, kiedy sankcji dotyczących systemu SWIFT nie blokowali już nawet Wiktor Orbán i Mario Draghi, Berlin pozostał sam.
Tymczasem niemieccy przyjaciele Putina, tzw. Putinversteher, wcale nie zniknęli, tylko chwilowo przycichli. Manuela Schwesig, premier Meklemburgii-Pomorza Przedniego, wrzuciła niedawno na Facebooka zdjęcie podświetlonego na żółto i niebiesko zamku w Schwerinie. Wspomniany ambasador Melnyk napisał w odpowiedzi na komunikatorze, że „od tej hipokryzji można się porzygać”. Ta sama Schwesig powołała rok temu do życia fundację „na rzecz ochrony klimatu”, która, jak udało się łatwo ustalić, zajmowała się de facto finalizacją budowy gazociągu Nord Stream 2, tak aby obejść nakładane przez USA sankcje na komercyjne podmioty związane z projektem. Historia czołowego rosyjskiego lobbysty w Niemczech, byłego kanclerza Gerharda Schrödera, i zabiegi samego Scholza dotyczące zdjęcia amerykańskich sankcji z NS2 są aż za dobrze znane. Wśród socjaldemokratów zrozumienie Putina dotyczy jednak też innych czołowych polityków. Wiceszefowa PE Katarina Barley udzieliła w 2019 r. obszernego wywiadu telewizji Russia Today. Mówiła, że NS2 jest „prywatnym projektem” a „Rosja była, jest i będzie naszym partnerem”. Później to ona wzywała do finansowego „zagłodzenia Polski” w związku z zastrzeżeniami do naszej praworządności. Chadecy także jednak nie są bez winy: w kwietniu cały artykuł ociekający niewyszukaną rusofilią i nawołujący do współpracy z Putinem opublikował na łamach „Die Welt” premier Saksonii Michael Kretschmer. Potem zaś udał się do Moskwy na specjalne spotkanie z prezydentem Federacji Rosyjskiej. Przykłady można mnożyć.
Wyobraźmy więc sobie, co się stanie, jeśli Putin jednak nagle wycofa część wojsk, zadowalając się symbolicznymi zdobyczami na obrzeżach dwóch republik separatystycznych. Wyobraźmy sobie, że dobijając do 70., tak jak jego poprzednik Jelcyn ogłosi, że odchodzi na polityczną emeryturę. Wyobraźmy sobie, że nowego lidera wyłonią, tak jak Putina, służby specjalne, które zresztą, zdaniem niektórych, robią to w Rosji od ponad stu lat. Ów nowy przywódca będzie blokował wydanie Putina w ręce Trybunału w Hadze, ale poza tym zacznie od sprytnej ofensywy szarmu; może nawet polecą głowy kilku wojskowych. Jak wtedy zachowają się Niemcy? Czy nie będą pierwszymi, którzy zakrzykną, że oto mamy nową Rosję, że trzeba jak najszybciej znieść wszelkie sankcje i przywitać tę Rosję ponownie w Europie?
Przecież w porównywaniu Putina do Hitlera (co sam zrobiłem jako jeden z nielicznych jeszcze przed wielką inwazją) nie chodzi, a przynajmniej nie powinno, o tanią demonizację. Podobieństwo jest znacznie bardziej dogłębne i subtelne. Obaj politycy są bowiem produktem pewnego politycznego środowiska i pewnego sposobu myślenia o państwie. Nie powinno nam chodzić tylko o pokonanie Putina, ale o pokonanie nowoczesnego rosyjskiego imperializmu. Będzie to zapewne niełatwa walka. Podobnie jak niełatwą walką, wbrew temu co chcą sądzić niektórzy, było przezwyciężenie w Niemczech pozostałości dawnego niemieckiego imperializmu, który pożeniony z rasistowskimi teoriami stworzył Hitlera. Moralnie dwuznaczne zbliżenie z Rosją w latach 2002–2022 było wszak skutkiem między innymi powracających niezdrowych niemieckich snów o kontynentalnej potędze za cenę braku solidarności z mniejszymi i słabszymi krajami oraz ich mieszkańcami. Co więcej, jeśliby wierzyć alarmującym doniesieniom nieżyjącego już dziennikarza śledczego Jürgena Rotha, poziom skorumpowania przez putinowską Rosję niemieckiej klasy politycznej i wpływowych menedżerów będzie wymagał powszechnego oczyszczenia i nie obędzie się bez licznych śledztw prokuratorskich. Jest to zresztą logiczne. Jeśli zgodzimy się, że Władimir Putin to międzynarodowy zbrodniarz, który miał bardzo wielu popleczników nad Renem, to logiczne jest oczekiwanie jakiejś deputinizacji w Niemczech. Do niej jednak niestety jeszcze daleko.
Kto wie, jaka narracja wygrałaby w Berlinie, gdyby Putin postawił sobie mniej ambitne cele i wykreował medialnie choć jedno wiarygodne usprawiedliwienie dla swoich działań?