Mamo, co to znaczy „widbij”? – nieśmiały kilkulatek nachyla się i po cichu mówi do ucha kobiety. – „Widbij” to po naszemu „otboj”, koniec alarmu przeciwlotniczego – odpowiada. Rosyjskojęzyczna rodzina jest jedną z wielu, z którą czekam na ten komunikat w piwnicy. Komfortowe warunki, bo akurat dostosowano ją na potrzeby konferencyjne. Są krzesła, wentylator, woda i prąd. Widbij oznacza, że można wrócić do swoich spraw, oczekując z niepokojem kolejnych syren ostrzegających przed zagrożeniem z powietrza. – Dożyłyś… – szepcze trzydziestokilkulatek tuż obokmnie.

Słowo, które na polski można przetłumaczyć kontekstowo jako „aleśmy czasów dożyli”. Odkąd zajmuję się Ukrainą, słyszałem je bardzo często, na pewno zbyt często. Po raz pierwszy wczesną zimą 2014 r. Próbowałem się przedostać taksówką z jednego spotkania na drugie przez zrewoltowany Kijów. Musieliśmy przejechać przez Jewropejśką płoszczę, zajętą przez Majdan, w stronę dzielnicy rządowej. Na placu stał gość w kominiarce na głowie i z kijem bejsbolowym w ręku, przyglądał się pojazdom i jeśli nic nie wzbudziło jego podejrzeń, pozwalał jechać niedbałym ruchem bejsbola. – Ech, dożyliś – powiedział taksówkarz, miękko, bo po rosyjsku, ni to do siebie, ni to domnie.
Od tamtej pory obserwowałem inflację „dożyłyś”. W styczniu 2014 r. padły pierwsze ofiary Majdanu. Zginął ukraiński Ormianin Serhij Nihojan, tuż po nim Białorusin Michaił Żyznieuski. Niedaleko Jewropejśkiej w metalową obudowę kawiarnianego ogródka trafiła kula snajpera. Przechodnie zatrzymywali się i fotografowali charakterystyczny ślad. Śmierć dwóch demonstrantów wywoływała szok. Przez kilka dni rozpolitykowany Kijów nie rozmawiał o niczym innym jak o bezsensownej śmierci rosyjskojęzycznego brodacza spod ówczesnego Dniepropetrowska i białoruskiego emigranta, który na tyle mocno wczuł się w sytuację przybranej ojczyzny, by oddać życie dla jejprzyszłości.
A potem przyszedł krwawy koniec lutego. Snajperzy z Berkutu zaczęli rozstrzeliwać manifestantów w plastikowych kaskach budowlanych. Liczba ofiar przekroczyła symboliczną granicę 100. Wiktor Janukowycz wkrótce uciekł z kraju, ale żałoba po „niebiańskiej sotni” pozostała. Telewizje tygodniami grały żałobną łemkowską pieśń „Pływe kacza” ilustrowaną tragicznymi zdjęciami z Majdanu. „Płynie kaczka po Tysynie/ mamo moja, nie krzycz na mnie/ krzykniesz na mnie w złą godzinę/ sam już nie wiem, kiedy zginę” – śpiewała Pikkardijśka Tercija, a ludzie płakali przed ekranami telewizorów. Ponad 100 osób zamordowanych z zimną krwią na ulicach europejskiego miasta na początku XXI w. za to, że nie chcieli żyć pod skorumpowanym, zezującym w stronę autorytarnej Rosjireżimem.
Niebawem setka zabitych przestała robić wrażenie. Rozpętana przez Rosję wojna o Zagłębie Donieckie przyniosła 14 tys. niepotrzebnych śmierci. Ukraińcy uczyli się, czym się różnią dźwięki pocisków – Buka (takiego, jakim Rosjanie strącili malezyjski boeing) od Gradu. Informatyk z przyfrontowego Kramatorska opowiadał mi, że huk daje kilkanaście sekund, żeby się schronić w szafie, o tej, pokażę ci, najbardziej oddalonej od zewnętrznych ścian bloku. Spokojnie zdążysz wcisnąć „save” w komputerze. Przy okazji zerknij na szyby zaklejone taśmą klejącą w kształt Union Jacka. Dzięki temu nie wylecą od byle fali uderzeniowej.
Żałobę zastąpiła złość. Ludzie przesyłali sobie inną muzykę. „A wy nam Grady, Grady/ Co z was za gady, gady/ Takim prezentom my nie radzi już od tylu dni/ A wy nam Buki, Buki/ Co z was za suki, suki” – śpiewał Borys Sewastjanow. Chłopak z Charkowa, więc śpiewał po rosyjsku i nikomu to nie przeszkadzało, bo różnice językowe na Ukrainie nigdy nie miały takiego znaczenia, jak by chciała moskiewskapropaganda.
– Dożyliś – mówi Andrij w chwili ciszy. Słowo stało się uniwersalnym zagajeniem rozmowy. Wsiadłem w Kijowie do pociągu jadącego z Bachmutu na Donbasie do Lwowa. Pociąg pokonuje całą trasę w półtorej doby, a my zajmujemy sąsiednie miejsca w płackarcie, bezprzedziałowym wagonie trzeciej klasy z leżankami. Chwile ciszy w rozmowie z Andrijem są rzadkie, bo 44-letniemu robotnikowi z Donbasu usta się nie zamykają. Kiedy wsiadł do pociągu w czwartek tuż po północy, wojny jeszcze nie było. Jedzie z bratem do Lwowa do roboty, ale już teraz myśli, co dalej, bo nie wiadomo, czy zdoła wrócić do domu, do kota i domowego wina. – Całą Ukrainę zjeździłem w delegacjach. Lubię to nawet. Kojarzysz w Kijowie taką knajpę w formie żaglowca? To ja tam beton wylewałem – opowiada. I dodaje, że tym swoim domowym winem wyleczył się z COVID-19. – Podgrzewasz prawie do wrzenia i pijesz duszkiem trzy razy dziennie po pół litra. Cztery dni i przeszło – przekonuje. Ludowa medycyna nigdzie się nieschowała.
– Teraz pękniesz ze śmiechu – z błyskiem w oku wyciąga paszport. Zaglądam i widzę: Bułhakow (tak naprawdę inne nazwisko znanego pisarza, ale nie chcę bez zgody ujawniać jego danych). – Piliśmy kiedyś z kolegą, dobrze po północy było. Kobieta dzwoni i pyta, co się z nim dzieje. Ten odpowiada, że pije z Bułhakowem. Myślała, że dostał białej gorączki od tego chlania. Z podkulonym ogonem wracał – opowiada. Śmiejemy się, a potem wracamy do wojny. – Pociąg stał pod Połtawą godzinę, bo zaczęli nap… – relacjonuje. Andrij to prosty, szczery chłopak. Mówi surżykiem, mieszanką rosyjskiego i ukraińskiego, z domieszką fieni, czyli grypsery. Nie da się powtórzyć, jak się wyraża o Putinie i Rosji, bo trzeba by ocenzurować każde słowo. W głowie ma dużo rosyjskiej wersji rzeczywistości, opowieści o jednym narodzie itp. Ale na swój sposób dostosował je już do realiów. – Tak, byliśmy jednym narodem, ale to było, jak byłem młodszy. Teraz już nie jesteśmy i nigdy nie będziemy – mówi.
Nie wiem, jak się skończy ta wojna. Ale wiem, że tylko pogłębi trend mentalnego odrywania Ukraińców od Rosji i sowieckiej przeszłości, nawet symbolicznych Andrijów z Donbasu. Dożyłyś.