Strach jest po dwóch stronach – i tych, którzy zostali na Ukrainie, i tych, którzy czekają w Polsce na każdy sygnał od bliskich.

Natalia jest między miastami Tarnopol i Równe. – Każdy ma spakowany plecak: majtki, para spodni, opatrunki, proszki od bólu, butelka wody. Tak, by chwycić i uciekać – opisuje. Ale ta ucieczka to ostateczność. Tylko gdyby walił się dom. Bo nikt z jej rodziny tego zrobić nie zamierza. – Synowa raz wyruszyła pod polską granicę, ale zawróciła. Mówiła „co ja będę w obcym kraju robiła z malutkim dzieckiem, poza tym męża i ojczyzny nie zostawię”.
Natalia ma dwóch synów. Starszy, po przeszkoleniu wojskowym, dostał broń i poszedł walczyć. Młodszy nigdy w armii nie był, ale i tak się zgłosił. Od jutra będzie robił za kierowcę karetki albo wojskowego zaopatrzenia. – Druga synowa powiedziała, że też idzie walczyć. I jak ją znam, to tak zrobi – opisuje. W domu są jeszcze jej wnuki. Roczne, cztero- i sześcioletnie.
Rozmawiamy od czwartku za pośrednictwem Whats Upa. Dwa razy przerywałyśmy, bo była „wozduszna triwoga” (alarm). Na noc schodzą do piwnic, okna przyciemnili sadzą z pieca, by dom z samolotu wyglądał na opuszczony. – Udało mi się kupić bułki, teraz je suszę, by nie spleśniały i starczyły na dłużej – opisuje. – Na razie w mojej okolicy jeszcze jedzenie jest, ale jak będzie, nie wiadomo, bo wszystkie okoliczne szkoły, sale, hale zajęte są przez ludzi uciekających od strony Kijowa. Ludzie, którzy mają rodziny w Charkowie, opowiadają, że tam głód i nawet wody pitnej brakuje.
Natalia mówi, że robią, co mogą. Organizują po wsiach jedzenie dla walczących i dostarczają do punktów zbiórek. Działają w trybie nieludzkim. – Właśnie zmarł brat mojego męża. Na zawał, z nerwów nie wytrzymał. Musimy go dziś pochować, póki nie ma ostrzału. Kupić trumnę, zrobić ceremonię. Na żałobę przyjdzie czas później – mówi. Tylko czasem płacze. Nigdy przy wnukach, bo co dzieci winne. Łzy trzeba by tłumaczyć, ale takim maluchom, jak? – Słyszałam, że Polacy mówią o nas jak o bohaterach, ale z nas żadne gieroje. W zasadzie my tak od przeszło ośmiu lat żyjemy, w takim stanie zagrożenia. Wystoimy i teraz, bo to walka o wszystko.
Pojechała tylko po dokumenty
Sveta, Mariana i Natalia pracują razem od trzech lat w jednej z warszawskich kawiarni. Sveta w zeszłym tygodniu musiała pojechać na Ukrainę, by uzupełnić dokumenty. Zanim wróciła, Rosjanie rozpoczęli atak. Została. Koleżankom z pracy w Polsce przesyła zdjęcia: widać na nich, jak dostosowuje piwnicę na schron. Mariana miała szczęście, bo została w Warszawie, ale chciałaby ściągnąć syna z trójką dzieci. Jednak wie, że go nie puszczą na granicy. Trudno jej pracować, ciągle płacze. Trzecia z nich nawet nie próbuje: matka jest lekarką, powiedziała, że chce zostać i pracować. Ojciec też chce pomagać. Ostatnio dostała wiadomość, że na ich wieś spadli spadochroniarze: złapali kilka osób, reszta pobiegła schować się w lesie.
Masza mieszka w Polsce od kilku lat, a ostatnio wyszła za mąż (też za Ukraińca), córka ma pół roku. – Denerwuję się i pewnie dlatego mała źle śpi – mówi Masza. Brat w sobotę pojechał na granicę, czeka tam na matkę, która miała się przedostać. – Kolejka 7 km, nie wiem, czy mama da radę dojść – opowiadała w piątek. W niedzielę okazało się, że mama nie przyjeżdża. Zamknięto dworzec, a nie ma chętnych do jeżdżenia na granicę.
Jej kuzynka z mężem i rocznym dzieckiem noc spędzili w piwnicy w Kijowie, następnego dnia uciekali do innego miasta.
Inessa też mieszka w Polsce, niedawno urodziła synka. Jej tata pracuje we Wrocławiu, ale mama została w rodzinnej Odessie. – Wujek też tam jest, nigdy w wojsku nie był, ale zgłosił się na ochotnika w mieście Arcyz – opisuje. – Napisał tylko do mamy, że żyje, jest niedaleko i by na siebie uważała.
Znaki za 600 rubli
Inessie trudno jest rozmawiać. – Mama cieszy się, że jestem bezpieczna, ale ostatni alarm przeciwlotniczy nad miastem ją dobił. Schowała się w spiżarni, pod schodami w naszym bloku. Przy następnym, mówiła, pójdzie z sąsiadkami do piwnicy – mówi. – Gdy udaje nam się skontaktować, pokazuję jej przez kamerkę wnuka, by wiedziała, że ma dla kogo żyć, by się nie załamywała.
Mama Inessy opisuje, że słychać wybuchy i strzały z obrzeży miasta. Bywa, że ludzie są też zdezorientowani, bo docierają do nich sprzeczne sygnały. – To rodzi lęk, dlatego próbuję z Polski mówić mamie, co się dzieje – opowiada. Jest w niej złość na Putina, ale też na tych Ukraińców, którzy dają się przekupić i za ok. 600 rubli malują znaki na domach, ułatwiając ostrzał budynków.
Mama Nataszy, która żyje w Polsce od kilkunastu lat i ma polskie obywatelstwo, ma 91 lat i mieszka w Donbasie. Też mówiła, że starych drzew się nie przesadza, ale kiedy w lutym zmarł brat Nataszy, który opiekował się ich matką, Natasza po prostu wsiadła w samolot, żeby ją przywieźć do Polski. Nie zdążyła. Wybuchła wojna. Były akurat w Charkowie, czekając na paszport dla matki, dla której była to trzecia wojna w jej życiu, ale pierwsza podróż. Noce spędziły w schronie. Potem, kiedy przyszła informacja, że nie trzeba dokumentów, ruszyły na dworzec. Do pierwszego pociągu się nie dostały. Udało się z kolejnym, w sobotę. Kierunek – Lwów. W nocy pociąg zatrzymał się w polu, by nie wjeżdżać do Kijowa. Powód? Zagrożenie nalotów. Noc spędziły w wagonie. O 6 rano ruszył dalej. Na wieczór ma być u celu. Jej matka źle się czuje, planują przespać się we Lwowie i dalej ruszyć. Jak? Nie wiadomo, bo tłumy na dworcach. Liczą, że uda się załapać może na jakiś transport, choć kolejka na granicy wydłuża się – w niedzielę była mowa o dwóch–trzech dniach czekania.
Jurij jest w Polsce, a cała jego rodzina we Lwowie. – Próbują wysłać moją siostrę z maleńkim dzieckiem do Polski, ale to niezwykle trudne, bo na dworcu jest z milion osób, nie sposób wbić się do wagonu, z wózkiem – opisuje. Ale, jak przekonuje, to jedyna racjonalna dla niej droga. Bo samotna kobieta z dzieckiem na rękach nie będzie stała w 50-kilometrowym korku do granicy. Dlatego on zostaje w Polsce przynajmniej do czasu, aż uda się mu sprowadzić siostrę do kraju. A potem? – Jak będzie bezpieczna, podejmę kolejną decyzję. Jeszcze zdążę posłać kulę lub samemu oberwać. Ale najpierw niech ona będzie tu.
Przyjedzie czy nie przyjedzie?
Na transport z Polski liczy także Wera. Siedzi spakowana, bo znajoma matki, która pracuje w Warszawie, obiecała, że po nich przyjedzie. I choć mieszka 20 km od granicy, to nie może stanąć w kolejce, bo najmłodsze z trójki małych dzieci ma niecały rok i jest żywione pozajelitowo (ma założoną stomię). Nie wiadomo, czy wpuszczą auto z Polski i czy uda się wyjechać. Jeżeli wpuszczą, to będą próbować wracać może przez Węgry, może przez Słowację.