Ubiegłoroczne wydarzenia w Waszyngtonie to dla Amerykanów nie tylko ponury symbol społecznej polaryzacji. To także dowód kryzysu instytucji.

Wzburzony tłum siłą dostaje się na Kapitol. Starcia ze strażą, „człowiek-bizon”, ewakuacja wiceprezydenta, wtargnięcie do biura szefowej Izby Reprezentantów, pościgi z bronią po salach Kongresu. Strzały. 187 minut milczenia prezydenta. Chaos. Ofiary śmiertelne, ponad setka rannych policjantów. To wszystko nie było filmem, tak Stany Zjednoczone weszły w rok 2021.
Rok temu obrazy płynące ze stolicy USA cały świat obserwował z przerażeniem i niedowierzaniem. Największą traumę 6 stycznia przeżyli jednak oczywiście sami Amerykanie. Targnięto się na Kapitol, „świątynię demokracji”, symbol ich państwowości. W bezprecedensowym zamęcie zawiodły państwowe instytucje i procedury, które dla obywateli USA są zwykle powodem do dumy. Nikt nie zapewnił bezpieczeństwa. Ani Biały Dom, ani władze miejskie, ani wywiad, ani straż Kapitolu, ani Gwardia Narodowa, ani Pentagon, ani policja.
Zwykli Amerykanie
W rok po szturmie Amerykanie są bardzo krytycznie nastawieni do panującego w ich kraju systemu. Ponad 80 proc. uważa, że „potrzeba zmian” lub „całkowitej reformy” – wynika z badań cytowanych przez „The Economist”. To wszystko przy postępującej polaryzacji społecznej: niemal dwie trzecie obywateli USA jest przekonanych, że ich polityczni przeciwnicy stanowią zagrożenie dla kraju. Spór dotyczy podstawowej dla demokracji sprawy – wyniku i uczciwości procesu wyborczego. 70 proc. republikanów jest przekonanych, że ostatnie prezydenckie wybory zostały sfałszowane. Około jednej trzeciej Amerykanów twierdzi, że Joe Biden nie wygrał uczciwie i nie powinien być prezydentem. Mimo że dowodów na powszechne oszustwa nie znaleziono.
Na łamach „Foreign Affairs” Cynthia Miller-Idriss z waszyngtońskiego American University ostrzega przed zjawiskiem „wchodzenia ekstremizmu w mainstream”. „Większość szturmujących stanowili zwykli Amerykanie, którzy dopiero niedawno przyjęli radykalne poglądy. (…) Zostali ukształtowani przez kampanię propagandową, która objęła całe spektrum prawicowej polityki – od republikańskich urzędników czy prominentnych konserwatywnych komentatorów i serwisy informacyjne, przez wpływowe osoby w mediach społecznościowych, po pomniejsze radykalne organizacje i niszowe przedsięwzięcia medialne grup skrajnie prawicowych” – twierdzi ekspertka badająca polaryzację i radykalne ruchy.
Odpowiadając na potrzeby elektoratu, po wyborczej porażce republikanie skrzętnie zabrali się do lokalnych reform w procesie głosowania. W kilkunastu stanach wprowadzono zmiany, w większości przypadków polegające na zawężeniu możliwości oddania głosu. W Michigan i Pensylwanii – stanach kluczowych wyborczo – republikanie przekonani, że ostatnie wybory prezydenckie zostały sfałszowane, ubiegają się o pozycje, by zatwierdzać kolejne.
Dziś by wygrał
Republikańscy wyborcy są mocno przywiązani do swojego lidera, niezależnie od okoliczności. Dość wspomnieć, że co czwarty był przekonany, że do końca 2021 r. Trump zostanie przywrócony na najwyższy urząd w kraju. Były gospodarz Białego Domu nie mitologizuje szturmu na Kongres, ale umiejętnie gra tym wydarzeniem, wiedząc, że ponad połowa republikanów uważa, że atakujący bronili demokracji. 6 stycznia planuje zorganizować konferencję prasową w swoim resorcie w Mar-a-Lago. Ogłaszając wydarzenie, powtórzył, że wybory były oszustwem.
Kontrola Trumpa nad partią nie osłabła ani o jotę. Fikcja, że demokraci sfałszowali wybory, stała się głównym narzędziem nadzorowania przez niego republikanów. Łatwego życia w ugrupowaniu nie mają ci, którzy uważają, że to on ponosi winę za szturm, jak np. kongresmenka Liz Cheney. Przed publiczną krytyką byłego prezydenta wstrzymują się więc nawet politycy o mocnej pozycji, jak Mitch McConnell, lider partii w Senacie. „Trumpizm” zaczyna być powszechnie uznawany za ścieżkę do wygrania kolejnych wyborów. „Istnieje droga tolerowania Trumpa. Nie wdajesz się w nim w bójkę, ale nie jesteś wobec niego pochlebny” – tłumaczy podejście frakcji sceptycznej wobec byłego prezydenta senator Pat Toomey.
Wieszczone ze strachem przez liberalne media „drugie nadejście” Trumpa jest możliwe. Pozycjonujący się pod ponowny start w wyborach miliarder z Nowego Jorku w sondażach wygrywa z Bidenem. Gdyby wybory odbyły się dzisiaj, pokonałby go. Napędzani wojną ideologiczną oraz deklaracjami o konieczności walki z rosnącą w pandemii przestępczością republikanie mają szanse zwyciężyć w tegorocznych „wyborach środka kadencji”.
Wiele wskazuje, że wyniki przyszłych wyborczych rywalizacji mogą być kwestionowane przez każdą ze stron. 82 proc. demokratów i tylko 33 proc. republikanów deklaruje, że zawierzy wynikom wyścigu o Biały Dom w 2024 r., jeśli ich kandydat przegra. „Jeśli urzędnicy nie będą w stanie znaleźć sposobu na zepchnięcie radykalnych idei z powrotem na margines, to zamieszki z 6 stycznia mogą zacząć wyglądać mniej jak ostatnie tchnienie ekstremizmu z czasów Trumpa, a bardziej jak preludium do ery brutalnych podziałów” – ostrzega Miller-Idriss.