Efekty ostatniej rozmowy Joego Bidena z Władimirem Putinem wciąż trudno ocenić. Choćby dlatego, że obie strony zdały z niej skrajnie odmienne relacje. Można natomiast dość precyzyjnie odtworzyć cele Moskwy

Napięcie wokół Ukrainy przypomina nieco sytuację z wiosny, gdy Rosjanie również gromadzili wojska na granicach i dawali do zrozumienia, że są gotowi do wojny. Różnica polega na tym, że wtedy nie towarzyszyło temu antyukraińskie wzmożenie w mediach państwowych. Wiosną można było więc być pewnym, że żadnej wojny nie będzie. Teraz ta pewność jest nieco mniejsza – bo telewizyjną obróbkę umysłów można uznać za preludium do tłumaczenia widzom, dlaczego eskalacja była nieunikniona – choć inwazję z maszerującymi na Kijów kolumnami pancernymi wciąż trudno sobie wyobrazić. Wiosną napięcie opadło, gdy Putin zdołał zmusić Bidena do spotkania w Genewie. Rozmowa w cztery oczy przełomu nie przyniosła, ale dała Kremlowi pretekst do propagandowego świętowania wzrostu znaczenia Rosji na arenie międzynarodowej. Czy tak będzie i tym razem, wkrótce się przekonamy. Na razie trudno o optymizm.
Test wytrzymałości
Moment podgrzania nastrojów został precyzyjnie wybrany. Moskwa wciąż testuje, na ile może sobie pozwolić w relacjach z administracją Bidena. Na razie trudno odmówić jej pewnych sukcesów, wynikających z różnic w kulturze strategicznej i trudności w przekładzie rosyjskiej kultury na zachodnią. Dla Zachodu ustępstwa są wyrazem dobrej woli, powodem do ustępstw drugiej strony i łagodzenia napięć. Dla Rosji – wręcz przeciwnie, nasze kroki naprzeciw dowodzą naszej słabości. Zachętą do takich testów była jedna z pierwszych decyzji Bidena – o bezwarunkowym przedłużeniu obowiązywania układu New START o ograniczeniu zbrojeń strategicznych. Administracja Donalda Trumpa zapowiadała postawienie Kremlowi warunków, od czego demokraci naiwnie odstąpili.
Później nastąpiło wycofanie się z kolejnych sankcji na Nord Stream 2. Co prawda decyzja nie miała wiele wspólnego z relacjami z Rosją, a była swego rodzaju prezentem ślubnym dla Niemiec, ale Moskwa uznała to za kolejne ustępstwo. A potem przyszło lato i chaotyczna ucieczka z Afganistanu. Decyzję podjął wprawdzie Trump, ale obrazki ewakuujących się w atmosferze kompletnego bałaganu zachodnich ekspatów z Kabulu, które obiegły media, były fatalną wiadomością dla całego Zachodu. Kreml uznał, że Ameryka okazała słabość, którą warto wykorzystać. Ukraińcy instynktownie to zrozumieli. Byłem w tych dniach w Kijowie; programy publicystyczne w telewizji były wypełnione rozważaniami, że przecież Ukraina to nie Afganistan i nie można jej tak po prostu porzucić i zostawić na pastwę Moskwy. Wyglądało to niczym desperacka sesja psychoterapeutyczna. Samopocieszanie się przy podświadomym zrozumieniu, że obrazki z Kabulu to złe wieści dla – wydawałoby się – jakże odległego Kijowa.
Fakt, że równolegle z wtorkową rozmową z projektu budżetu Pentagonu wypadło zobowiązanie do obłożenia NS2 sankcjami to kolejny zły znak.
Pozostałe państwa Zachodu są zajęte sobą. Politycy w krajach demokratycznych koncentrują się na walce z pandemią, a na politykę zagraniczną czasu nieco brakuje. Wielka Brytania nie pozbierała się po brexicie i zajmuje się żenującymi sporami z Francją, która przygotowuje się do wyborów prezydenckich, a jej obywatele – mówiąc eufemistycznie – nie darzą Ukrainy aż taką estymą, by nie spać po nocach z obawy, czy rosyjskie czołgi zatrzymają się na Dońcu czy na Dnieprze. W Niemczech przedłużały się rozmowy koalicyjne, a i nowy gabinet Olafa Scholza będzie się przez pewien czas wdrażać, zwłaszcza że stery dyplomacji przejęła niedoświadczona Annalena Baerbock. Zresztą zmiana rządu sama w sobie jest zachętą, by nowego kanclerza przetestować na okoliczność gotowości do ustępstw – tak jak się testuje Bidena. Jastrzębia zwykle Polska, skłócona z Komisją Europejską i przeżywająca ciche dni w relacjach z Białym Domem, straciła na znaczeniu (Waszyngton nie uznał za stosowne skonsultować się z nami przed rozmową Biden-Putin). W efekcie – pozbawienia głosu „pierwszej wśród równych” Warszawy – na znaczeniu traci cała Europa Środkowa.
Koncertowa doktryna
Cele Rosji są jasne. W sensie taktycznym to zmuszenie Zachodu do rozmów. Dlatego dwie dyskusje Putina z Bidenem były krokami na drodze do taktycznego sukcesu. Były prezydent Dmitrij Miedwiediew w opublikowanym w kwietniu na stronie RIA Nowosti programowym artykule „Nieprzyswojone lekcje historii” wyłożył wprost oczekiwanie powrotu do uznawanego przez obie strony parytetu z czasów zimnej wojny. W tym sensie „największa geopolityczna katastrofa XX w.” – jak Putin nazwał rozpad ZSRR – była katastrofą nie tyle albo nie tylko ze względu na utratę Baku, Kijowa i Taszkentu, lecz przez utratę pozycji jednego z dwóch supermocarstw. „Parytet Moskwa-Waszyngton? Komu to przeszkadzało?” – zdawał się pisać Miedwiediew, wyrażając zdanie całej rosyjskiej elity politycznej. Rosjanie chcą wrócić do superligi, choć zdają sobie sprawę, że gdyby nawet Amerykanie się na to zgodzili, byłby to trialog z Chińczykami. Taka superliga miałaby rozstrzygać globalne problemy. Rozmawiać o przyszłości Iranu i Ukrainy, cyberbezpieczeństwie i handlu, gwarancjach i rozbrojeniu, a najlepiej o wszystkim naraz w ramach ulubionego przez Rosjan „podejścia pakietowego”.
W Europie Rosjanie mogliby się pogodzić z czymś na kształt XIX-wiecznego Świętego Przymierza. Można rozmawiać o przyszłości Europy z Berlinem, Londynem i Paryżem, pewnie też z Waszyngtonem, ale już nie z Kijowem, Wilnem i Warszawą. Mali mają siedzieć cicho, nie przeszkadzać i podporządkować się decyzjom większych. Na tym w istocie miała polegać „doktryna Miedwiediewa”, zgłaszana jeszcze za jego prezydentury, o wspólnej przestrzeni bezpieczeństwa od Lizbony po Władywostok, która miałaby zastąpić w rosyjskiej optyce będące reliktem zimnej wojny NATO. Nie łudźmy się jednak – ta wspólna platforma opierałaby się na koncercie mocarstw, a nie na suwerennej równości państw. W tym sensie niepokoją pierwsze sygnały płynące z obu stron po wtorkowej wideokonferencji. Biden w środę zapowiedział organizację spotkania, na którym „co najmniej czterech z naszych głównych NATO-wskich sojuszników i Rosja miałyby przedyskutować przyszłość rosyjskich obaw i obniżyć temperaturę na froncie wschodnim”. Nietrudno wymienić tych „czterech sojuszników” – to ci, z którymi Biden konsultował się przed telefonem do Putina, czyli Francja, Niemcy, Wielka Brytania i Włochy. Stąd już krok do koncertu mocarstw. Trochę osłabia ten argument wczorajszy udział Bidena w szczycie B9, czyli krajów bałtyckich, wyszehradzkich, Bułgarii i Rumunii, ale tylko trochę.
Czyja ta wojna?
Gdzieś w tle są inne rozmowy, do których chciałaby doprowadzić Rosja. Kreml próbuje zmusić Ukrainę do bezpośrednich negocjacji z rosyjskimi marionetkami z Donbasu. Zasiadając do stołu z Donieckiem i Ługańskiem, Kijów uznałby, że Moskwa nie jest stroną konfliktu, co automatycznie czyniłoby z niej pośrednika i delegitymizowało ukraińskie stanowisko, że od 2014 r. mamy do czynienia z agresją i wojną rosyjsko-ukraińską. Tak należy rozumieć narzekanie na nierealizowanie przez Kijów porozumień rozejmowych z Mińska. Rosjanie z jednej strony nazywają sytuację na Donbasie „wojną domową”, a z drugiej przyznają nominalnym przywódcom Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych legitymacje członkowskie Jednej Rosji. Ta jaskrawa sprzeczność jakoś im się nie gryzie, zresztą autorytarna propaganda wcale nie musi być spójna. Wystarczy mnożenie wersji, a przez to wątpliwości, czy dojście do prawdy w ogóle jest możliwe. Rosyjskie władze coraz częściej ostrzegają przy tym Ukrainę przed prowokowaniem eskalacji, a Putin zasugerował uznanie DRL/ŁRL, określając je mianem „na razie nieuznawanych republik”. W tłumaczeniu z języka rosyjskiej kultury strategicznej na polski oznacza to ostrzeżenie przed prowokacjami ze strony Rosji.
Rosja chce też jednoznacznych gwarancji, że Ukraina nie zostanie członkiem NATO, choć wszyscy – z Moskwą i Kijowem na czele – wiedzą, że w przewidywalnej przyszłości o akcesji nie ma mowy. Niezależnie od tego, że sam Kreml określa Amerykanów mianem wiarołomnych, wypominając im choćby rzekome złamanie danych Michaiłowi Gorbaczowowi obietnic, że państwa Układu Warszawskiego pozostaną szarą strefą między Zachodem a Rosją. Można by sądzić, że skoro Kreml Białemu Domowi nie ufa, to i potencjalne gwarancje odrzucenia aspiracji Ukrainy nie miałyby wartości. Tyle że nie o to tutaj chodzi. Jednoznaczne uznanie, że Kijów nie może zostać członkiem NATO, byłoby z jednej strony wycofaniem się z obietnicy danej na szczycie Sojuszu w Bukareszcie, że Ukraina „pewnego dnia” się nim stanie. Dodatkowo wzmocniłoby kiełkujące już nad Dnieprem rozczarowanie Zachodem, przekonując kolejne części społeczeństwa, że nie można na niego liczyć. Zwiększyłoby prawdopodobieństwo wariantu gruzińskiego, w którym społeczeństwo nie zwraca się jeszcze w kierunku Rosji, ale z coraz większą niechęcią patrzy na Zachód, a zwłaszcza jego wartości. Symbolem był wiosenny pogrom organizacji LGBT i mediów w Tbilisi.
Kreml ma nadzieję, że rozczarowanie nad Dnieprem doprowadziłoby do wyborczego zwycięstwa obozu ugodowego wobec Rosji (choć warto przypomnieć, że podobne nadzieje żywione wobec Wołodymyra Zełenskiego się nie sprawdziły) albo do rewolucji i chaosu. W tym kontekście niepokoją słowa Bidena, że „pomysł, by Stany Zjednoczone jednostronnie wysłały wojska do konfrontacji z Rosją po jej inwazji na Ukrainę, nie leży na stole”. Wyglądają na zapowiedź kolejnego ustępstwa, choć są równoważone żelaznymi deklaracjami wsparcia i zapowiedziami ostrych sankcji w razie inwazji. Z drugiej strony odwrotne stwierdzenie („wyślemy wojska nad Dniepr”) również byłoby błędem i wręcz zachęciłoby Rosję do agresji. W moskiewskiej optyce składanie niespełnialnych obietnic prowokuje do natychmiastowego „sprawdzam”. Tak było, gdy Barack Obama w 2013 r. zapowiedział interwencję w Syrii po użyciu przez Baszara al-Asada broni chemicznej, po czym tej groźby nie spełnił. Efektem był plan rozmontowania chemicznego potencjału Syrii autorstwa szefa MSZ Rosji Siergieja Ławrowa, wzrost wpływów Kremla i ostatecznie rosyjska interwencja w tym kraju. Przeciwnicy Obamy twierdzą wręcz, że tamto okazanie słabości zachęciło Kreml do agresji na Ukrainę kilka miesięcy później, choć to zbyt proste wyjaśnienie.
Stałym celem Rosji jest skłócenie i destabilizacja Zachodu. Dlatego Moskwa wspiera, promuje i infiltruje wszelkie siły antysystemowe i odśrodkowe – od brexitowców i katalońskich separatystów przez antyszczepionkowców i chrześcijańskich fundamentalistów, po partie w rodzaju Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen czy Alternatywy dla Niemiec. Eskalacja napięcia wokół Ukrainy siłą rzeczy pogłębia podziały w Europie, bo poszczególne stolice różni gotowość do pomocy dla Kijowa. W tym aspekcie wcale zresztą nie wyglądamy jako Zachód najgorzej. Świadectwem jest jedność NATO zademonstrowana na ryskim spotkaniu szefów MSZ, których przekonały amerykańskie dowody na rozbudowę potencjału pozwalającego na agresję. Potwierdzeniem wspólnego frontu było też tournée premiera Mateusza Morawieckiego po 11 stolicach z przekazem: Ukraina jest zagrożona, musimy ją wesprzeć. Niestety znaczenie i wiarygodność tego przekazu podkopało przyjęcie Le Pen w Warszawie z honorami godnymi głowy państwa. Prawo i Sprawiedliwość wybrało najgorszy moment na taką imprezę. Skoro Rosja zagraża egzystencji Ukrainy, to nie przyjmuje się działaczki, dla której Ukraina to część rosyjskiej strefy wpływów. Sprawa prosta jak mało co w polityce.
NATO, ale drugiej kategorii
Najdalej idącym żądaniem Rosji jest uczynienie z postkomunistycznych państw Sojuszu członków drugiej kategorii. Kreml napisał w komunikacie po rozmowie z Bidenem, że „Rosja jest poważnie zainteresowana uzyskaniem wiarygodnych, prawnie zamocowanych gwarancji wykluczających rozszerzenie NATO w kierunku wschodnim i rozmieszczenie w graniczących z Rosją państwach ofensywnych systemów zbrojeniowych” oraz że „liderzy porozumieli się co do zlecenia swoim przedstawicielom rozpoczęcia przedmiotowych konsultacji co do tych wrażliwych kwestii”. Amerykanie nie potwierdzili zgody na rozmowy o osłabieniu wzmocnionej po 2014 r. wschodniej flanki. Wręcz przeciwnie: Biały Dom stwierdził, że w razie dalszej eskalacji napięcia jeszcze bardziej wspomoże militarnie te państwa, czyli także Polskę. Powstaje jednak pytanie, czy pośrednim potwierdzeniem wersji Kremla nie są słowa Bidena o „przedyskutowaniu przyszłości rosyjskich obaw”, jakkolwiek absurdalne byłyby te obawy, bo dotychczasowego wzmocnienia wschodniej flanki nie sposób uznać za zagrożenie dla Rosji. Byłaby to dramatycznie zła wiadomość dla Polski. A gdybyśmy faktycznie zostali uznani za członków drugiej kategorii, latami nie wygrzebalibyśmy się z domysłów, czy gdyby PiS nie skonfliktował się z połową Zachodu, efekt byłby równie zły.
Próba namówienia Zachodu na coś w rodzaju nowej Jałty nie musi jednak zakończyć się sukcesem Rosji. Moskwa od lat gra powyżej potencjału. Wygrywa bezczelnością agresora. Siłą judoki, który popycha przeciwnika, gdy ten się cofa. Asertywnością słabszego zawodnika o wysokim mniemaniu o sobie kosztem silnego, ale nieśmiałego i niepewnego własnej wartości.
Zachód jest wciąż nieporównywalnie silniejszy niż Rosja, nie tylko potęgą swoich armii, ale i siłą instytucji, wielkością gospodarek, mniejszą korupcją i demokratyczną legitymacją stabilizującą systemy polityczne. Inwazji na Ukrainę – takiej jak na mapach opublikowanych 4 grudnia w „Bildzie”, z rozpisanym na trzy fazy planem, nie będzie, bo Rosji na nią nie stać. Putin, angażując siły zbrojne w wojny na pograniczu, wysyłał wojska wyłącznie tam, gdzie mógł liczyć na częściowe przynajmniej wsparcie ludności lokalnej – do Osetii Południowej, na Krym i do Donbasu. Puszczenie ich na Kijów łamałoby tę zasadę. Dodatkowo mogłoby to uniemożliwić dostęp establishmentu do majątków na Lazurowym Wybrzeżu, a jego dzieciom – do uczelni, w których studiują. Kosmiczna korupcja w Rosji gra na naszą korzyść.
Nie mówiąc o tym, że przy i tak słabych notowaniach Putina tysiące żołnierzy wracających do ojczyzny w trumnach szybko zniwelowałyby hurrapatriotyczną euforię. Trumny byłyby nieuchronne, bo ukraińska armia jest znacznie mocniejsza niż osiem lat temu, a rosyjskiej armii przyszłoby walczyć na o wiele bardziej wrogich terenach niż dotychczas. W 2014 r. łatwo było Rosjan przekonać do wzięcia Krymu, którego nierosyjskość na początku lat 90. była dla nich równie trudna do zaakceptowania jak nierosyjskość Dynama Kijów. To na fali #krymnasz Rosjanie dali się przekonać, że wojna w Donbasie to obrona lokalnego „rosyjskiego świata” przed hordami banderowców. Teraz byłoby to trudniejsze, bo po krymskiej euforii nie ma śladu. Wszystko to nie oznacza, że można odetchnąć z ulgą. Eskalacja zbrojna wciąż jest prawdopodobna, bo w jakimś celu Putin utrzymuje 100 tys. żołnierzy na ukraińskich granicach i z jakiegoś powodu dał zielone światło dla antyukraińskiej kampanii propagandowej.
Tyle tylko, że taka eskalacja na pewno nie będzie wyglądała jak na mapach z „Bilda”. Być może dojdzie do zaognienia w Donbasie, może nawet Rosjanie spróbują zająć Mariupol albo przetestować ukraińskie pozycje na drodze do Charkowa. Albo obejdzie się bez ryku dział, a Ukraina zostanie zaatakowana „tylko” energetycznie. Taką opcję uprawdopodabniają ogromne problemy z zapełnieniem składów węgla nad Dnieprem i jesienne manipulacje Gazpromu na europejskim rynku gazowym. W każdej z tych sytuacji Zachód zareaguje, ale nie tak, jak zareagowałby bez sensacji z „Bilda”. Na zasadzie „może i jest źle, ale przecież nie tak, jak miało być”. W efekcie reakcja będzie słabsza, a koszty poniesione przez Rosję spadną. Tak czy inaczej czeka nas test na jedność i zdecydowanie Zachodu. Na razie mamy problem z jego zaliczeniem, ale nie wszystko stracone. Rosja też popełnia błędy, choćby przekonując sama siebie, że po rozbujaniu ukraińskiej łódki stery przejmie piąta kolumna. Nie przejmie, bo 14 tys. ofiar Donbasu na to nie pozwoli. W tej rozgrywce to Zachód jest stroną silniejszą. Kreml nadrabia miną i agresją. Czy to mu wystarczy, wciąż zależy przede wszystkim od nas.
Rosjanie chcą wrócić do superligi, choć zdają sobie sprawę, że gdyby nawet Amerykanie się na to zgodzili, byłby to trialog z Chińczykami. Taka superliga miałaby rozstrzygać globalne problemy