Tajwan stał się jednym z głównych pól konfrontacji między Chinami a USA. Od jej wyniku zależy kształt globalnego ładu w przyszłości.

Kiedy za dwa tygodnie odbędzie się Szczyt dla Demokracji – wirtualne spotkanie liderów pod auspicjami Stanów Zjednoczonych, na które zostało zaproszonych 110 państw na świecie – jeden uczestnik będzie nieco wyróżniał się z tłumu. W konferencji, obok państw takich jak Polska, Wielka Brytania, Szwajcaria czy Wyspy Zielonego Przylądka, ma wziąć udział Tajwan – państwo, którego istnienia nie uznają Chiny.
Lista uczestników została upubliczniona wczoraj. Zaproszenie Tajwanu wywołało ze strony Pekinu ostrą reakcję. – Działania USA pokazują, że demokracja to dla nich jedynie przykrywka i narzędzie do osiągania własnych celów – powiedział wczoraj podczas konferencji prasowej Zhao Lijian, rzecznik prasowy chińskiego ministerstwa spraw zagranicznych. – Zaproszenie na szczyt traktujemy jako uznanie naszych wysiłków na drodze do promocji wartości demokratycznych i praw człowieka – czytamy w komunikacje tajwańskiego resortu dyplomacji.
Uwzględnienie Tajwanu na liście uczestników szczytu to kolejny przejaw rosnącej roli wyspy w amerykańskiej polityce zagranicznej, a jednocześnie znak, że nieuznawany przez Chiny kraj staje się jednym z głównych pól rywalizacji pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem. – W perspektywie prezydentury Bidena Tajwan może stać się punktem zapalnym o wiele ważniejszym niż chociażby Morze Południowochińskie – komentuje Alicja Bachulska, sinolożka z Ośrodka Badań Azji w Centrum Badań nad Bezpieczeństwem Akademii Sztuki Wojennej.
Dotychczas USA utrzymywały wobec Tajwanu postawę „strategicznej niejednoznaczności”. To znaczy, że z jednej strony deklarowały przywiązanie do polityki „jednych Chin”, zgodnie z którą nie ma dwóch państw chińskich, a tylko jedno – z siedzibą w Pekinie; z drugiej zaś Waszyngton utrzymywał z Tajpej stosunki. Biden zdaje się stopniowo od tej polityki odchodzić i dążyć do szerszego uznania Tajwanu na arenie międzynarodowej (więcej w wywiadzie na sąsiedniej stronie).
Warto jednak zwrócić uwagę, że Tajwańczycy nie idą na dyplomatyczne starcie z Pekinem i nie wyślą na szczyt swojej prezydent Tsai Ing-wen. Zamiast tego kraj będą reprezentować minister ds. cyfrowych Audrey Tang oraz Hsiao Bi-khim, szef przedstawicielstwa Tajwanu w Waszyngtonie.
Zacieśnianie stosunków z Tajwanem idzie w parze z eskalacją napięć między dwoma brzegami Cieśniny Tajwańskiej. Kilka tygodni temu doszło do serii naruszeń tajwańskiej przestrzeni powietrznej. W lutym agencja Reuters opisała, że na tajwańskie wody Chińczycy coraz częściej wysyłają… pogłębiarki, które przepędza straż przybrzeżna. – Na razie Chińczycy prowadzą wobec Tajwanu działania hybrydowe i dezinformacyjne. Chiński aparat bezpieczeństwa zakłada więc np. strony internetowe, które opowiadają o tym, jak wspaniale żyje się w lądowych Chinach albo mają zasiać niepokój wśród Tajwańczyków – mówi Bachulska.
Coraz częściej mówi się także o konflikcie zbrojnym i to nie w perspektywie dekad, ale raczej lat. Użycie wojska nie musi jednak równać się inwazji na Tajwan. Konflikt może rozpocząć się inaczej, bowiem Tajpej kontroluje szereg mniejszych wysepek w Cieśninie Tajwańskiej, niektóre położone zaledwie kilka kilometrów od chińskiego wybrzeża. Przykładem chociażby zamieszkany przez prawie 100 tys. osób archipelag Kinmen, z którego do Chin kontynentalnych można się dostać w pół godziny promem. Albo położone nieco dalej wyspy Matsu, tudzież inny archipelag, Peskadory.
Wysepki te stanowią łakomy kąsek, pozwalają bowiem na sięgnięcie po argument siły z praktycznie zerowym prawdopodobieństwem porażki. Byłaby to powtórka strategii, jakiej Rosjanie użyli na Krymie i w Ukrainie Wschodniej, a zarazem test dla siły deklaracji partnerów – szczególnie Stanów Zjednoczonych – o wsparciu dla Tajwanu. Kalkulacja jest następująca: USA pewnie zmobilizują się na wypadek inwazji na Tajpej, ale czy kiwną palcem w przypadku położnej parę kilometrów od chińskiego wybrzeża wysepki?
Władze w Pekinie muszą się jednak liczyć z tym, że zwycięstwo mogłoby być pyrrusowe. Zajęcie Kinmenu z pewnością wiązałoby się z nałożeniem na kraj dotkliwych sankcji gospodarczych. Państwo Środka to globalne centrum integracji elektroniki, ale większość wykorzystywanych przez nich komponentów pochodzi z zagranicy. Gdyby sankcje objęły najbardziej zaawansowane technologie, po paru tygodniach wszyscy producenci sprzętu z Chin znaleźliby się w tarapatach.
Otwarty konflikt stanowiłby „sprawdzam” dla potęgi zaangażowanych w nie państw. Gdyby Chiny zdobyły Tajwan, byłby to symboliczny koniec amerykańskiej supremacji, a zarazem kompletne przetasowanie sytuacji w Azji Płd.-Wsch. (Tajwan stanowi naturalną barierę dla działań chińskiej marynarki wojennej w regionie). Porażka Pekinu z kolei stanowiłaby cios dla Komunistycznej Partii Chin – nawet jeśli nie śmiertelny, to poważnie godzący w monopol KPCh na rządzenie.
Tymczasem napięciom wokół Tajwanu przyglądają się także Rosjanie. Działania podjęte przez Waszyngton, jeśli dojdzie do konfliktu w Cieśnienie Tajwańskiej, będą stanowiły dla nich prognozę dla ewentualnych ruchów USA wobec ich własnych planów. Retoryka prezydenta Xi Jinpinga wobec Tajwanu – o historycznej konieczności powrotu wyspy do macierzy – przypomina przekaz, jaki Władimir Putin od jakiegoś czasu kieruje pod adresem Ukrainy.