Białoruś oczekuje od Rosji zwiększonego wsparcia finansowego. Kreml nie chce się na to zgodzić

Chociaż od ponad roku Alaksandr Łukaszenka jest zdany wyłącznie na łaskę Kremla, relacje białorusko-rosyjskie są dalekie od ideału. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom Władimir Putin nie przyjechał do Mińska na podwójny szczyt państw postsowieckich, za to Mińsk radykalnie podniósł opłaty za tranzyt rosyjskiej ropy na Zachód. Także zapowiadane na listopad podpisanie nowych umów integracyjnych stoi pod znakiem zapytania.
14 i 15 października Białoruś zorganizowała szczyty Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej (EaUG) i Wspólnoty Niepodległych Państw. Ta pierwsza struktura grupuje pięć państw powstałych po rozpadzie ZSRR, druga skupia dziewięć takich krajów (i dziesiąty Turkmenistan na prawach państwa stowarzyszonego). Pierwotnie Łukaszenkę miał z tej okazji odwiedzić prezydent Rosji. – Umówiliśmy się, że przyleci do nas do Mińska, gdzieś w okolicach 15 października, na szczyt WNP, i porozmawiamy o konkretach – zapowiadał przed miesiącem białoruski przywódca. „Rozmowy o konkretach” miały poprzedzić ostateczne zatwierdzenie uzgodnionych wstępnie programów, które mają przyspieszyć integrację Białorusi i Rosji. – Tak, są takie plany – potwierdzał wówczas słowa Łukaszenki rzecznik Putina Dmitrij Pieskow.
W ubiegły poniedziałek okazało się jednak, że plany się zmieniły. Kreml ogłosił, że Putin weźmie udział w obu szczytach przez internet, a nie osobiście. W efekcie do Mińska nie przyjechał żaden z prezydentów państw uczestniczących w zorientowanych na Moskwę strukturach integracyjnych. Przyczyn takiej decyzji Putina nie podano, choć ostatnio prasowcy rosyjskiego prezydenta informowali o jego przeziębieniu. Jednak przyczyny mogą być poważniejsze. Co charakterystyczne, w odpowiedzi Łukaszenka nie przyjął goszczącego w białoruskiej stolicy od środy szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa, choć zwykle polityk spotyka się osobiście nawet z dużo mniej znaczącymi gośćmi. Rozmowy dwustronne odbyły się na poziomie szefów MSZ; Ławrowa przyjął jego miejscowy odpowiednik Uładzimir Makiej.
Komentator polityczny i biograf Łukaszenki Waler Karbalewicz wiąże nieobecność Putina z rozgromieniem redakcji „Komsomolskiej prawdy w Biełarussii”. Skoro Ławrow, jak wynika z oficjalnych komunikatów, poruszył ten temat w rozmowie z Makiejem, można dojść do wniosku, że Moskwie nie spodobało się zmuszenie rosyjskiego inwestora do zamknięcia mińskiego wydania popularnego tabloidu. Białoruska redakcja „Komsomołki” została zamknięta 5 października po porwaniu z Moskwy przez białoruskie służby jej dziennikarza Hienadzia Mażejki. Mężczyzna opublikował wcześniej na łamach gazety wyważony artykuł o Andreju Zelcerze, informatyku, który zginął z rąk KGB po tym, jak sam zastrzelił jednego ze współpracowników, gdy ci chcieli przeszukać jego mieszkanie. Białoruskie władze zablokowały też dostęp do redakcyjnego serwisu internetowego Kp.by. Tym samym tabloid stał się kolejnym punktem na długiej liście białoruskich mediów zmuszonych do emigracji lub likwidacji.
Gazecie nie pomogło nawet znaczne złagodzenie linii pod nowym, rosyjskim kierownictwem. Jego poprzednicy już rok temu zostali zwolnieni za rzetelne informowanie o ubiegłorocznych protestach przeciw sfałszowaniu wyborów prezydenckich na Białorusi. Hienadziowi Mażejce za tekst o Zelcerze grozi zaś 15 lat więzienia za rozpętywanie nienawiści społecznej i obrazę przedstawiciela władz. „Po przeanalizowaniu wydarzeń z ostatniego roku, a zwłaszcza z ostatniego tygodnia, »Komsomolskaja prawda« zdecydowała o zamknięciu przedstawicielstwa w Mińsku” – oświadczyło kolegium redakcyjne lojalnego wobec Kremla tabloidu, a Pieskow nazwał tę decyzję „jedynie słuszną”. – Można wyrazić żal, że na Białorusi zaprzestało działalności nasze popularne, szanowane i cieszące się dużym autorytetem pismo. Prawa mediów powinny być chronione – komentował rzecznik Putina. Rosyjska opozycja przypominała zaś, że Kreml także walczy z niezależnymi od siebie mediami; w ostatnich dniach kolejne dwie redakcje uznano za agentów zagranicznych.
Łukaszenka chciał wykorzystać mińskie szczyty do przekonywania Putina o konieczności szerszego wsparcia finansowego dla Białorusi. Poza kolejnymi kredytami od Euroazjatyckiego Banku Rozwoju w grę miałaby wchodzić zgoda na rozliczanie się za rosyjską ropę w białoruskich rublach. Ten ostatni postulat wspiera premier Armenii Nikol Paszinjan, który sam chciałby się rozliczać z Kremlem w rodzimych dramach. Moskwa nie chce o tym słyszeć, ponieważ obie waluty są niewymienialne, a zatem Rosjanie mogliby je przeznaczać wyłącznie na zakup towarów odpowiednio z Mińska i Erywania. Na wideoszczycie EaUG przywódcom nie pozostało nic innego, jak tylko stwierdzić, że w dziedzinie integracji rynków energetycznych między zainteresowanymi stolicami pozostają „liczne różnice zdań”. Tymczasem według pierwotnych zapowiedzi do 2024 r. miała zostać podpisana umowa o utworzeniu wspólnego rynku ropy i produktów ropopochodnych jednoczącego kraje członkowskie bloku, czyli – poza Armenią, Białorusią i Rosją – także Kazachstan i Kirgistan.
Na razie rozbieżności w sferze naftowej rosną. Rosyjski Transnieft niedawno zagroził likwidacją Zapad-Transnieftieproduktu, białoruskiej spółki córki, która odpowiada za tranzyt rosyjskiej ropy i produktów ropopochodnych na Łotwę i Węgry. To odpowiedź na drastyczne podwyższenie podatku od tranzytu tego typu towarów (z 18 do 50 proc.) i nałożenie na nie dodatkowego podatku ekologicznego. Rosyjskie władze spółki podały, że w takich warunkach Zapad-Transnieftieprodukt będzie przynosić rocznie 700–800 mln rubli (39–44 mln zł) strat. W ten sposób Łukaszenka chce wymóc na Rosji spełnienie stawianego od lat żądania, czyli dostaw surowców energetycznych po cenach wewnątrzrosyjskich. Równolegle tarcia na linii Mińsk–Moskwa stawiają pod znakiem zapytania perspektywę terminowego podpisania uzgodnionych niedawno programów integracyjnych. Zgodnie z zapowiedziami ma do tego dojść na początku listopada, najpewniej w okolicach 104. rocznicy wybuchu rewolucji październikowej. ©℗