Amerykańsko-chińska „zimna wojna” nabiera rozpędu. W ostatnich dniach jej teatrem była głównie Azja Południowo -Wschodnia, ale nie należy tracić z oczu ani jej kontekstu globalnego, ani skutków dla Europy i Polski.

Druga połowa lipca i początek sierpnia przyniosły ofensywę amerykańskiej dyplomacji w rejonie Indo-Pacyfiku. Sekretarz obrony Lloyd Austin tydzień temu odniósł bodaj najbardziej spektakularny sukces – sprawił, że prezydent Filipin Rodrigo Duterte potwierdził po miesiącach wahań dalsze obowiązywanie paktu VFA (Wizytujących Sił Zbrojnych), który od ponad dwóch dekad reguluje stacjonowanie amerykańskich sił zbrojnych w tym kraju, zasady ich rotacji, a także warunki prowadzenia ćwiczeń. To skonkretyzowanie obowiązującego od 1951 r. traktatu o wzajemnej obronie i potwierdzenie ich relacji strategicznych, w obliczu narastającego zagrożenia dla Filipin i Morza Południowochińskiego ze strony Chińskiej Republiki Ludowej (niedawno USA ponowiły ostrzeżenie pod adresem Pekinu, że ewentualny atak na siły filipińskie uruchomi stosowne narzędzia traktatowe, włącznie z akcją militarną).
Dalekowschodnia podróż Austina obejmowała też Singapur oraz Wietnam. Oba kraje także z zaniepokojeniem obserwują rosnącą aktywność Chin, zagrażającą ich bezpieczeństwu. W przypadku tego drugiego kraju zacieśnianiu relacji z USA nie przeszkadza nawet trudna historia ani – delikatnie mówiąc – bycie przez władze w Hanoi na bakier z prawami człowieka. Amerykanie bardzo starają się przejść nad tym do porządku dziennego, zaś Wietnamczycy z wdzięcznością przyjmują od nich prezenty, m.in. dostawy szczepionek; niedawno pozyskali też nowoczesne kutry dla straży przybrzeżnej.

QUAD i ASEAN

Gdy Austin gimnastykował się dyplomatycznie w Hanoi, jego kolega z rządu – sekretarz stanu Antony Blinken – odwiedzał Indie. Kraj dla Amerykanów trudny jako partner, bo mający wiele antyzachodnich resentymentów, w latach zimnej wojny będący liderem ruchu państw niezaangażowanych, ale jednak mniej czy bardziej dyskretnie orbitujący ku Moskwie (najpierw jako stolicy ZSRR, potem Rosji). Zarazem Indie to rosnąca potęga ekonomiczna, technologiczna i wojskowa, w dodatku mocno skonfliktowana z Chinami.
Podczas pierwszej wizyty w New Delhi Blinken spotkał się z ministrem spraw zagranicznych Subrahmanyamem Jaishankarem i premierem Narendrą Modim. Omawiano dostawy szczepionek, których Indie potrzebują w obliczu kolejnej fali pandemii, a także kwestie ochrony praw człowieka, ale przede wszystkim – funkcjonowanie grupy QUAD, sojuszu obejmującego też Australię i Japonię. Grupa ta staje się kluczowym elementem architektury bezpieczeństwa w tym regionie, obliczonym na powstrzymywanie agresywnych zakusów chińskich – także w wymiarze czysto wojskowym, coraz śmielej i na większą skalę organizując m.in. wspólne manewry morskie oraz tworząc zaawansowane mechanizmy wymiany informacji wywiadowczych w czasie rzeczywistym.
Przemawiając w New Delhi, Blinken powiedział, że stosunki między Stanami Zjednoczonymi a Indiami są „jednymi z najważniejszych na świecie”. „Naród indyjski i naród amerykański wierzą w ludzką godność i równość szans, rządy prawa, podstawowe wolności, w tym wolność religii i przekonań. To są podstawowe zasady demokracji takich jak nasza” – dodał.
Znalazł też czas na bardzo istotne politycznie spotkanie: z przedstawicielem Dalajlamy, Ngodupem Dongchungiem – członkiem Centralnej Administracji Tybetańskiej (CTA), znanej również jako tybetański rząd na uchodźstwie. CTA zyskuje ostatnio coraz bardziej znaczące międzynarodowe wsparcie, głównie w związku z rosnącą krytyką łamania praw człowieka w Chinach. A zaczęło się to w listopadzie ubiegłego roku, jeszcze za czasów administracji Trumpa, gdy Lobsang Sangay, były szef tybetańskiego rządu emigracyjnego, odwiedził Biały Dom (jako pierwszy przedstawiciel tybetańskiej emigracji politycznej od sześciu dekad). Miesiąc później Kongres uchwalił ustawę o wsparciu dla Tybetu, przewidującą m.in. ustanowienie konsulatu USA w Lhasie, zaś teraz Blinken wysłał wyraźny sygnał, że także na tybetańskim „froncie” USA nie zamierzają odpuszczać Chińczykom.
Szef amerykańskiej dyplomacji nie próżnował także w kolejnych dniach. Tuż po powrocie z Indii spotkał się z ministrem spraw zagranicznych Indonezji Retno Marsudim, po którym ogłosił start „strategicznego dialogu” z tym państwem. Partnerstwo takie wynegocjowano pod koniec kadencji Baracka Obamy, ale pod rządami Donalda Trumpa USA nie podjęły konkretnych działań dla jego realizacji; teraz ogłoszono, że kooperacja obejmie m.in. kwestie zapewnienia wolności żeglugi na Morzu Południowochińskim i bezpieczeństwa cybernetycznego, obronności i energetyki, a ponadto sprawy ekonomiczne, klimatyczne, edukacyjne i naukowe oraz zwalczanie pandemii.
Indonezja to najludniejszy i najsilniejszy gospodarczo członek ASEAN, Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej; kolejnym celem amerykańskiej ofensywy stała się zaś właśnie ta organizacja. W minionych latach USA zdawały się ją nieco lekceważyć, a na doroczne spotkania ministrów spraw zagranicznych delegowały niskich rangą dyplomatów. Tym razem administracja prezydenta Joego Bidena najwyraźniej postanowiła rozwiać obawy co do swego małego zainteresowania współpracą z mniejszymi graczami Indo-Pacyfiku, poprzez udział (i to ostentacyjnie aktywny) samego sekretarza stanu wraz ze współpracownikami. Już przed spotkaniami podkreślali oni rolę gospodarek krajów regionu, wsłuchiwali się w ich obawy i postulaty polityczne, a także z powodzeniem grali na poprawę wizerunku USA jako kraju przyjaznego, oferując m.in. znaczącą pomoc w zapewnieniu dostaw szczepionek.
Już wiadomo, ofensywa będzie mieć ciąg dalszy: 22 sierpnia w podróż do Azji Południowo-Wschodniej ma wyruszyć wiceprezydent Kamala Harris, skupiając się – jak informuje Departament Stanu – na „obronie międzynarodowych zasad na Morzu Południowochińskim, wzmocnieniu regionalnego przywództwa USA i poszerzeniu współpracy w zakresie bezpieczeństwa”. Etapami jej podróży będą Wietnam i Singapur, uznawane przez Waszyngton za kraje szczególnie istotne z uwagi na ich lokalizację, wielkość gospodarek, powiązania handlowe i partnerstwa w zakresie bezpieczeństwa.

Przeciąganie liny

Równocześnie administracja Bidena, może mniej spektakularnie, acz skutecznie, działa na rzecz poprawy relacji z Koreą Południową (nadszarpniętych przez parę decyzji Trumpa) oraz zacieśnienia więzów wojskowych, politycznych i ekonomicznych z Japonią. Wspiera też coraz bardziej otwarcie Republikę Chińską, czyli Tajwan – zarówno poprzez udostępnianie siłom zbrojnym wyspy kolejnych, zaawansowanych technologicznie rodzajów sprzętu i uzbrojenia, jak i przez dyplomatyczne wsparcie dla pełnego uznania podmiotowości międzynarodowej tego kraju, wbrew tradycyjnej polityce „jednych Chin”, preferowanej przez Pekin.
Przemawiając we wtorek na wirtualnej sesji Aspen Security Forum, singapurski premier Lee Hsien Loong powiedział, że amerykańskie przyspieszenie jest w regionie „bardzo cenione”. Zastrzegł jednak, że równoczesne pogorszenie relacji amerykańsko-chińskich „napawa niepokojem”, gdyż „wielu amerykańskich przyjaciół i sojuszników pragnie zachować swoje rozległe więzi z obydwoma mocarstwami”. Tej asekuracji trudno się dziwić – w interesie państw regionu nie jest eskalacja konfliktu, zwłaszcza do stadium otwartej wojny, lecz powstrzymanie naruszeń ich strefy bezpieczeństwa przez Pekin metodami możliwie pokojowymi i bez zakłócenia kooperacji gospodarczej z chińskim imperium.
Amerykanie tymczasem prowadzą politykę poszukiwania sojuszników przeciwko Chinom i narzędzi do ograniczania wpływów ChRL, nie ograniczając się do Azji Południowo-Wschodniej, ale działając w skali globalnej. Dyskretnie, acz zdecydowanie, angażują się m.in. w negocjacje z partnerami europejskimi, mające na celu zmianę reguł gry w wielu organizacjach międzynarodowych, zwłaszcza należących do systemu ONZ. Chodzi o stopniową zmianę reguł głosowania w ich organach, z czysto ilościowych (jeden kraj – jeden głos) na jakościowe (czyli, de facto, uzależniających siłę głosu od wkładu finansowego). To nieco „niepoprawne politycznie” rozwiązanie miałoby służyć zapobieżeniu coraz częstszym sytuacjom, w których „klienci” Chin przegłosowują kraje Zachodu, a w konsekwencji Pekin zdobywa decydujący wpływ na bieżące funkcjonowanie takich instytucji jak choćby Światowa Organizacja Zdrowia (WHO). W lwiej części jest ona nadal finansowana przez USA, Wielką Brytanię, Japonię i Unię Europejską (plus podmioty prywatne) – ale gdy przyszło do zwalczania pandemii COVID-19, pod naciskiem Chin i przy wydatnym wpływie swojego szefa, Etiopczyka Tedrosa Adhanoma (zawdzięczającego wybór na stanowisko chińskiemu poparciu i lobbingowi), najpierw opóźniła w sposób krytyczny wszczęcie alarmu, a potem niezbyt stanowczo prowadziła śledztwo, mające wyjaśnić prawdziwą przyczynę kataklizmu.
Waszyngton zapewnia sobie też poparcie Europejczyków w innych kwestiach – i w tym kontekście warto oceniać choćby ukłon w stronę Berlina, wykonany niedawno w sprawie gazociągu Nord Stream 2. Niemcy szybko zaczęli spłacać dług wdzięczności; w miniony poniedziałek po raz pierwszy od 2002 r. wysłali na Morze Południowochińskie okręt wojenny – fregatę rakietową „Bayern”. W ten sposób (nie tylko symboliczny) dołączyli do marynarek USA, Wielkiej Brytanii, Australii, Japonii i Nowej Zelandii w misji zapewnienia wolności żeglugi na tym ważnym dla światowego handlu akwenie, na którym Chiny wchodzą ponadto z innymi krajami regionu w spory dotyczące łowisk i eksploatacji złóż gazu. Berlin dał jasno do zrozumienia, że misja służy podkreśleniu tego, że Niemcy nie akceptują roszczeń terytorialnych ChRL – mimo że Chiny stały się ich najważniejszym partnerem handlowym, a niemiecki eksport do Państwa Środka pomógł złagodzić wpływ pandemii na największą gospodarkę Europy. Okręt, uroczyście żegnany w bazie w Wilhelmshaven przez minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer, ma operować na wodach azjatyckich przez siedem miesięcy.

W co grają Chiny

Chińczycy konsekwentnie rozbudowują potencjał nuklearny. Tylko w ostatnich tygodniach ujawniono, że budują 110 silosów rakietowych w pobliżu Hami we wschodniej części regionu Sinciang oraz 120 podobnych obiektów na pustyni w Yumen. Pekin nadal prowadzi ludobójczą politykę wobec mniejszości ujgurskiej, coraz brutalniej bierze pod but Hongkong (łamiąc ustalenia towarzyszące przekazaniu mu kontroli nad tą dawną kolonią brytyjską), a także prowadzi ofensywną politykę w azjatyckim interiorze (czego dowodem m.in. niedawna, dwudniowa wizyta w północnochińskim mieście Tianjin i rozmowy na wysokim szczeblu – z ministrem spraw zagranicznych ChRL Wang Yi – delegacji afgańskich talibów). Nie zaprzestali także sponsorowania cyberataków na publiczne i prywatne instytucje wielu krajów Zachodu oraz nasilili działania wywiadowcze, obejmujące nie tylko „tradycyjne” kradzieże informacji, lecz także aktywne poszukiwanie agentów wpływu m.in. w mediach, biznesie, świecie nauki, administracji i polityce.
To się dzieje w Stanach i w Europie, ale również w wielu krajach Azji, Afryki i nawet Ameryki Łacińskiej (raporty służb kontrwywiadowczych wielu krajów tego regionu od lat wskazują na rosnącą stopniowo infiltrację chińską). Cały czas pozostaje też aktualną kwestia globalnej rywalizacji o warunki wdrożenia technologii 5G (a w być może całkiem nieodległej perspektywie – również 6G) między koncernami chińskimi, stanowiącymi integralną część państwowego kompleksu wojskowo-wywiadowczego, a rządami i podmiotami komercyjnymi świata Zachodu; jest rzeczą bezsporną, że wynik tej rywalizacji będzie miał fundamentalne znaczenie tak dla przyszłego bezpieczeństwa indywidualnego i zbiorowego, jak i dla perspektyw rozwoju ekonomicznego i cywilizacyjnego poszczególnych państw i całych regionów.
Last, but not least – trzeba wspomnieć o chińskich aspiracjach kosmicznych, przejawiających się w realizacji projektów załogowych i bezzałogowych, a także polarnych (dotyczących głównie Arktyki, gdzie gra w niedalekiej przyszłości toczyć się będzie głównie o kontrolę nad dogodnymi szlakami handlowymi, ale także Antarktyki, gdzie wyobrażalnym polem konfliktów jest dostęp do tamtejszych zasobów naturalnych – chwilowo są one dosłownie i w przenośni, czyli w sensie prawnomiędzynarodowym, „zamrożone”; nierozsądne jest jednak zakładanie, że taki stan potrwa wiecznie).
Stawka jest więc wyjątkowo wysoka, a globalne aspiracje rządzącej Chinami ekipy nie ulegają wątpliwości. Zresztą – nawet gdyby prezydent Xi Jinping i towarzysze chcieli budować mocarstwo jedynie „regionalne” (wielu ekspertów i „ekspertów” do niedawna twierdziło tak całkiem serio), to w dzisiejszych realiach nie jest to możliwe. Nie da się bowiem samodzielnie (poza systemem sojuszy, obejmującym także mocarstwo o zasięgu globalnym) zapewnić sobie dziś suwerenności i bezpieczeństwa nad jakimś wycinkiem globu, gdy zarówno szanse, jak i zagrożenia mają charakter uniwersalny. Dotyczy to z jednej strony korzyści z handlu i współpracy technologicznej na skalę światową, wpływu na potencjał państwa jego zdolności w cyberprzestrzeni i potencjalnie także w przestrzeni kosmicznej – z drugiej zaś wyzwań pandemicznych, terrorystycznych albo związanych z przestępczością zorganizowaną. Wszystko albo nic – ta zasada jest więc dobrze rozumiana i w Waszyngtonie, i w Pekinie, a jedynym od niej odstępstwem może być – wymuszony okolicznościami i tymczasowy – kompromis pomiędzy dwoma ośrodkami, konkurującymi o rolę globalnego lidera, polegający zresztą nie tyle na terytorialnym podziale stref wpływów (jak podzielić choćby cyberprzestrzeń?), ile na funkcjonalnym uznaniu, że jedne sfery życia reguluje w większym stopniu jeden z nich, a inne ten drugi. Mało jednak prawdopodobne, by taki system był na dłuższą metę stabilny – bo będzie generował wzajemne podejrzenia o dążenia do naruszenia konsensusu i „profilaktyczne” działania mające podkopać pozycję kontrpartnera.
Z tego zapewne obie strony też zdają sobie sprawę. Dlatego gdy nowy ambasador Chin w Waszyngtonie Qin Gang, obejmując niedawno stanowisko, uderzył (ku zaskoczeniu części obserwatorów) w pojednawcze tony i życzył w środę Ameryce „zwycięstwa w walce z COVID-19”, a także skomplementował amerykańską gospodarkę i powiedział, że „stosunki dwustronne mają wielki potencjał” – mało kto potraktował to jako zapowiedź odwilży. Raczej jako dyplomatyczny rytuał, mający uśpić czujność rywali oraz maskować prawdziwe intencje. Tym bardziej że faktyczne możliwości obniżenia temperatury rywalizacji amerykańsko-chińskiej testowano nieco wcześniej, w mniej spektakularnych okolicznościach. W Tianjin na północy Chin doszło do konsultacji między zastępcą sekretarza stanu USA Wendy Sherman i wyższymi rangą chińskimi dyplomatami; zakończyło się ono sygnałami (owszem) o gotowości stron do ustępstw – oczywiście pod warunkiem, że to druga strona wykona pierwszy krok. Na co się rzecz jasna nie zanosi.

Czarne scenariusze

Nie da się zaprzeczyć, że i Amerykanie, i Chińczycy mają wiele wspólnych problemów. Należą do nich choćby negatywne skutki zmian klimatycznych i potrzeba ich powstrzymywania czy też groźba kolejnych, śmiercionośnych pandemii. Ale ograniczona kooperacja w tych kwestiach nie wyklucza rywalizacji w pozostałych, i tej rywalizacji zapewne będziemy świadkami (a może i częściowo uczestnikami) w nadchodzących miesiącach.
Na razie Chiny, w obliczu nawrotu pandemii i klęsk żywiołowych, hamują gospodarczo. Według danych opublikowanych w środę przez Reutersa prognoza wzrostu chińskiego PKB maleje do 5,1 proc. w III kw. (z wcześniejszych 6,4 proc.) i 4,4 proc. w IV kw. (z 5,3 proc.), a całoroczna – spada z 8,9 do 8,2 proc. I choć Pekin ma wciąż instrumenty, by ożywiać ekonomię, to jednak spowolnienie zdaniem wielu specjalistów może mieć charakter trwały i strukturalny, to zaś nie pozostanie bez wpływu na politykę wewnętrzną i zagraniczną. W pewnym uproszczeniu – może skłonić władze zarówno do przejściowo bardziej ugodowych relacji z Zachodem, jak i do eskalacji konfliktów, by w ten sposób skonsolidować społeczeństwo wokół rządzącej partii komunistycznej i zrzucić odpowiedzialność za problemy na wroga zewnętrznego.
Dla naszego regionu – i Polski – oznacza to konieczność liczenia się także ze skrajnie niebezpiecznymi scenariuszami. O ile regionalny konflikt w Azji, nawet o charakterze zbrojnym (np. wokół Tajwanu) nie wpływa bezpośrednio na nasze bezpieczeństwo, o tyle jego ewentualna eskalacja lub przedłużenie w czasie może spowodować podjęcie przez Pekin działań dywersyjnych w Europie, w celu zmuszenia głównych potęg Zachodu do przekierowania części swojego potencjału na ten teatr działań. Narzędziem takiej dywersji mogą zaś być równie dobrze sponsorowane grupy o charakterze terrorystycznym, jak i Rosja. I o ile interes własny Kremla raczej nie skłoni go w wyobrażalnej przyszłości do otwartej agresji militarnej na wschodnią flankę NATO (bo nie strzela się do najlepszych klientów sklepu z ropą i gazem), to zakulisowy nacisk chiński na skorumpowaną i kleptokratyczną elitę rosyjskiej władzy może tego dokonać. Agresja byłaby w tym scenariuszu podjęta nie w interesie Rosji, jako suwerennego państwa – ale w interesie Chin przez ich państwo wasalne, niezależnie od realnych strat, jakie przyniosłaby w ostatecznym rozrachunku nieszczęsnemu wasalowi. Nie możemy też zapominać, że amerykańskie projekty Trójmorza za czasów Donalda Trumpa miały służyć w gruncie rzeczy odcięciu zachodniej Europy od lądowego połączenia z Chinami, w celu zablokowania powstania strategicznego sojuszu unijno-chińskiego.
Dziś, gdy Biden coraz lepiej dogaduje się z Berlinem i jest na dobrej drodze do ponownej konsolidacji strategicznej Zachodu, a w dodatku prowadzi specyficzną grę z Rosją (obliczoną ewidentnie na niedopuszczenie do jej ostatecznego popadnięcia w zależność od Chin, nawet za cenę ograniczonej, ale jednak tolerancji wobec bandyckiej polityki Kremla na obrzeżach jego posiadłości) – sens inwestowania przez USA w kraje Europy Środkowo-Wschodniej będzie malał. To psuje naszą kartę przetargową, choć oczywiście nie przekreśla całkowicie szans na znalezienie sobie godnego miejsca w nowym układzie geostrategicznym. Tyle że czas uczyć się grać nieco innymi instrumentami niż te użyteczne jeszcze wczoraj – mając na uwadze zmienione interesy i preferencje głównego sojusznika.
Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu