Na polu polityki zagranicznej Biden będzie zawodem. Ataki na cele w Syrii i Iraku przeprowadzono bez zgody Kongresu. Jego bardziej awanturnicza postawa w kilku innych sferach też pewnie niejedną osobę zawiedzie – mówi DGP David Dayen.

David Dayen jest redaktorem naczelnym magazynu „The American Prospect” i autorem kilku książek, ostatnio „Zmonopolizowani. Życie w czasach władzy korporacji” wydanej po angielsku w 2020 r.
Mam czasem problem z amerykańską biurokracją i tym, jak trudno jest faktycznie nadążyć za tym, co i jak naprawdę uchwala Kongres. Spójrzmy na początek kadencji Bidena...
A ja sobie przypominam, że kiedyś mieliście w Polsce tak wyjęty spod kontroli Sejm, że aż skończyło się to rozbiorami i utratą niepodległości. I stąd do dziś w niektórych krajach sformułowanie „polski Sejm” uchodzi za synonim chaosu.
Punkt dla pana. Ale zachowam tę uwagę w ostatecznej wersji wywiadu, szkoda żeby się zmarnowała.
Wprowadzanie jakichkolwiek zmian na poziomie federalnym w USA oczywiście bywa biurokratycznym koszmarem. Kontrola sądownicza stanowienia prawa, skomplikowane procedury przeglądania ustaw przez kolejne komisje i ciała w obu izbach, wojny między władzą wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Dalej: rola prezydenta i całej administracji, która może wspierać tę lub inną propozycję. A obok tego wszystkiego wielka władza jednostek w Kongresie, które mogą blokować i sabotować ustawy, które im się nie podobają – nawet nie tylko na poziomie pojedynczego kongresmena czy senatorki, ale na poziomie jednej osoby pracującej w biurze senackim, która może wkładać sprawnej legislacji kij w szprychy.
Czyli amerykańska procedura ostatecznie wcale nie różni się od czegoś, co w Polsce znaliśmy jako liberum veto.
Dokładnie to dziś widzimy – partia, która wygrała wybory, faktycznie ma olbrzymie problemy z rządzeniem, bo opozycja republikańska i wewnątrzpartyjna może ich blokować. I z jednej strony to jest wielka zaleta systemu, w którym istnieją proceduralne hamulce i zabezpieczenia. Z drugiej strony zaś strony coraz większa liczba Amerykanów uważa, że nasz Kongres i proces stanowienia prawa stały się po prostu niewydolne i zbyt chaotyczne jak na czasy tak ostrej politycznej polaryzacji.
No i to prowadzi mnie do pytania głównego, czy wielki plan ratowania amerykańskiej gospodarki przez Bidena ma szansę się powieść?
Udało się wprowadzić wielki plan pomocowy sięgający 1,9 mld dol. głosami równej połowy Senatu. A to jest naprawdę niemała rzecz. Porównajmy to z pakietem stymulacyjnym z czasów kryzysu gospodarczego z 2008 r. – wtedy uruchomiono jedną trzecią, no może nieco więcej, tych pieniędzy. Za tym pakietem pomocowym zaś są już kolejne: w infrastrukturę, zieloną transformację i „zasoby opiekuńcze”, czyli edukację, ochronę zdrowia i tak dalej. I bezpośrednie świadczenia na dzieci w postaci gotówki dla rodzin [program, nazywany w Polsce z oczywistych powodów „amerykańskim 500+”, wszedł w życie w Ameryce 15 lipca i tego dnia do obywateli popłynęły pierwsze czeki na kwoty do 300 dol. na dziecko - red.].
Problem z programem Bidena jest taki, że choć on i jego partia wygrali wybory, to żeby wywiązać się z obietnic, rząd musi uciekać się do różnych sztuczek i kompromisów. Specjalnych uprawnień prezydenta albo procedury, która pozwala raz na rok nowelizować budżet w trybie nadzwyczajnym. Na stronach „American Prospect” wymieniliśmy 77 różnych obszarów, w których prezydent może coś zrobić. Od umorzenia długów studenckich przez energetykę po obniżenie cen leków na receptę. Prezydent może jednym podpisem zalegalizować marihuanę. Nie wymienię tu wszystkich ponad siedemdziesięciu punktów programowych, ale wiadomo chyba, o co tu chodzi. Prezydent może – choć nie musi – bardziej agresywnie skorzystać ze swojej władzy, by realizować swój program. Co chcę powiedzieć to, że władza prezydencka w USA jest kontrolowana przez Kongres, ale prezydent absolutnie nie jest w takiej sytuacji bezradny.
Są jednak obietnice z kampanii Bidena, z których administracja nowego prezydenta zdaje się zupełnie już wycofała – umorzenie długu studenckiego czy podwyżka płacy minimalnej. Czy to jest jednak wyłącznie wina republikanów i rzucania kłód pod nogi przez prawicę?
Biden podniósł płacę minimalną podwykonawcom, którzy wykonują pracę czy usługi dla rządu federalnego, więc ćwierć miliona ludzi już jednak korzysta z podwyżki płacy minimalnej. Ale fakt, że nic już nie słychać o wpisaniu podwyżki minimalnej stawki godzinowej w cały plan ratowania amerykańskiej gospodarki. Zarzucono ten temat i zajęto się innymi zagadnieniami. W sprawie umorzenia długów za studia sięgnięto zaś po klasyczny trik Waszyngtonu – „zbadamy to!”. Teraz kolejne departamenty będą produkować opracowania, tylko żeby zwlekać. Aktywiści będą teraz wywierać na Bidena presję, żeby coś zrobić, i dopiero zobaczymy, czy to przyniesie skutek. Ale było tak i za Obamy.
Na przykład?
Administracja Obamy nie bardzo chciała rozszerzyć ochronę prawną małoletnich dzieci imigrantów, tzw. dreamers. Latami nic z tym nie zrobiono, aż nagle Obama w magiczny sposób znalazł sposób, by sprawę załatwić. I wskutek nacisku aktywistów wewnątrz demokratycznej koalicji prezydent „znalazł” kompetencje, by to załatwić. Efektem była ustawa DACA, którą zresztą prezydent Trump zaczął podważać po objęciu urzędu.
Ale czy Biden rzeczywiście jest typem polityka, który ugina się pod presją aktywistów?
Gdybym usłyszał to pytanie przed kampanią wyborczą, powiedziałbym od razu, że nie. Teraz jednak dochodzą do mnie sygnały, że Biden widzi siebie jako polityka w centrum partii demokratycznej, więc gdy demokraci idą w lewo, on również chce iść w lewo. Powinniśmy przyglądać się temu, jak Biden będzie naprawdę reagował na sygnały i jak będzie się im przysłuchiwał
Wielu ludzi budzi się na wielkim kacu po Trumpie i chce sobie ułożyć obraz świata na nowo, więc postrzegają Bidena jako początek zupełnie nowych czasów. To przesada – uważa David Dayen, który w USA prowadzi projekt monitorowania wydatków socjalnych rządu, reform i inwestycji nowej administracji demokratycznej
Wielu komentatorów orzekło, że Biden jest prezydentem „przełomowym”. Pojawiły się nawet porównania do Franklina Delano Roosevelta, prezydenta czasów Wielkiego Kryzysu. I to jeszcze zanim nowa administracja przekroczyła symboliczną granicę stu dni w Waszyngtonie. Co pan o tym sądzi?
Myślę, że te porównania są nieco przedwczesne. Warto przypomnieć, że to właśnie FDR stworzył ten mit stu dni i wypromował to pojęcie. Jemu udało się w sto dni przeprowadzić masę nowych rozwiązań, które miały wyprowadzić kraj z zapaści. Biden na razie podpisał jedną wielką ustawę. Musimy też pamiętać, że część przełomowych pomysłów Bidena ma na razie datę ważności na jeden rok naprzód – bo na tyle mu starczy prowizorycznych rozwiązań budżetowych. Natomiast jeśli chodzi o retorykę Bidena, to oczywiście widać, że chce być odważny i chce, by go postrzegano w takich jak Roosevelta kategoriach. Ale nie wystarczy chcieć, trzeba jeszcze popracować.
Wielu dziennikarzy naprawdę zapracowuje się, by pokazać Bidena jako giganta polityki, który jest zdolny zdominować całą epokę. Pan reprezentuje raczej nurt, który skupia się na szczegółach, które często naprawdę rozstrzygają o jakości polityki i ustawodawstwa.
Co do mediów zgoda. Wielu ludzi budzi się na wielkim kacu po Trumpie i chce sobie ułożyć obraz świata na nowo, więc postrzegają Bidena jako początek zupełnie nowych czasów. Jest pewna tendencja w Ameryce, by rozpatrywać każdy bardziej zdecydowany ruch nowego rządu jako zmartwychwstanie Roosevelta. Przecież Obamę przedstawiano w tym samym świetle – w kapelusiku i z cygarem, jak polityka z lat 30. Jest pokusa, by myśleć, że tu i teraz dzieje się historia. Gdy jednak prezydent zawodzi, ci sami publicyści piszą: „No tak, kolejny Jimmy Carter”. Te dwa archetypy – FDR i Carter – dalej rządzą amerykańską wyobraźnią o tym, kim prezydent z lewej strony spektrum może i powinien być. Rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana.
A już widzimy, że na polu na przykład polityki zagranicznej Biden będzie zawodem. Ataki na cele w Syrii i Iraku, przeprowadzone bez zgody Kongresu, to jeden przykład. Jego bardziej awanturnicza postawa w kilku innych sferach polityki zagranicznej też pewnie niejedną osobę zawiedzie. Ale raz jeszcze: to rozczarowanie może wynikać z tego, że samo oczekiwanie od niego, że będzie kolejnym Rooseveltem, było przesadzone.
Jaką więc kategorią należy mierzyć prezydenturę – choćby w sprawach socjalnych, odbudowy po kryzysie czy inwestycji w gospodarkę?
Jeśli było jedno zadanie, które Biden miał wziąć na siebie, to kwestia szczepień. Pod Trumpem ta sprawa kulała. I przez pierwsze sto dni Bidenowi udało się wywiązać z obietnic. Prezydentowi nie uda się zaszczepić 70 proc. dorosłej populacji do lipca, co obiecywał, ale ostatecznie będzie bardzo blisko tego pułapu. A i pozostałe wskaźniki związane z pandemią – spadek liczby ciężkich zachorowań i wzrost PKB – przemawiają na jego korzyść. Bo nie można mieć odbudowy gospodarki bez skutecznej walki z pandemią, prawda?
Druga sprawa to inwestycje publiczne. Albo skoczymy do poziomu zaangażowania państwa w gospodarkę na poziomie Eisenhowera i lat 50., albo ta sprawa będzie się wlec. Sam Biden również wskazał na kwestie równości rasowej jako na jeden z kluczowych obszarów, jakimi chce się zająć. Cztery kryzysy, jakie Biden obiecał zwalczyć, to: pandemiczny, gospodarczy, ekologiczny i właśnie rasowy. Widzimy, jak radzi sobie z pierwszymi trzema. Tyle tylko, że stan równości rasowej w państwie trudniej zmierzyć za pomocą prostych wskaźników. Oczywiście można obserwować nierówności dochodowe i majątkowe, dostęp do mieszkalnictwa, działania policji, ale to wszystko nie wpisuje się w proste kategorie, aby można było jasno stwierdzić: jest postęp.
Nie wymieniał pan jeszcze walki z wielkimi korporacjami technologicznymi, z którymi demokraci mają na pieńku już kolejny rok. Czy to jest moment z gatunku „teraz albo nigdy”?
Nie tylko demokraci albo republikanie, ale generalnie państwo amerykańskie ma z potęgą wielkich technologii coraz większy problem. Na pewno Biden dokonał kilku przemyślanych nominacji w tym sektorze. Na przykład powołanie Liny Khan do Federalnej Komisji Komunikacji (FTC) i generalnie postawienie na ludzi związanych z tzw. nowym nurtem antymonopolu. Jasne, że Khan i jej podobni urzędnicy będą mieli przed sobą trudną walkę w sądach. Dosłownie chwilę temu sąd odrzucił pozew antymonopolowy rządu przeciwko Facebookowi i pogrzebał jedno z postępowań, z jakim przeciwnicy wielkich technologii wiązali olbrzymie nadzieje. Będzie okazja, żeby do pewnych aspektów tego postępowania wrócić, ale kiedy i jak będzie to możliwe, to otwarte pytanie. Są jeszcze kroki, jakie ustawodawcy mogą podjąć przeciwko tym korporacjom. To, co ciekawe, to że działania przeciwko firmom technologicznym mają dziś dwupartyjne poparcie. Myślę, że administracja Bidena robi kroki w tym kierunku, choć lista nominacji nie jest kompletna, a Departament Sprawiedliwości też w niektórych sprawach wciąż zwleka. W ostatnich kilku latach to raczej Unia Europejska narzucała tu tempo i standardy.
A propozycje globalnego podatku korporacyjnego, które pod auspicjami grupy G7 proponuje sekretarz skarbu USA, Janet Yellen?
Na pewno bez wsparcia USA te pomysły nie byłyby tak głośne. Ale jak faktycznie ułoży się debata o nowych podatkach w samej Ameryce i jak rozłożą się głosy w Kongresie, wcale nie jest oczywiste. Na razie mówimy tylko o propozycji grupy G7, którą musi poprzeć więcej krajów. Mamy raje podatkowe, które są poza grupą G7 i poza Unią Europejską i musimy sobie odpowiedzieć, jak je zmusić do przestrzegania globalnych standardów. Presja dyplomatyczna czy stare, dobre negocjacje? Przecież wiemy, że wielkie korporacje zrobią, co mogą, żeby uniknąć podatków.
Mówi pan o zwrocie w stronę lewicy u demokratów. Ale ludzie, którzy zawiedli lewicę w czasach Obamy, właśnie wracają na czołowe stanowiska w administracji Bidena.
Oczywiście że ludzie Obamy wracają, bo i Biden był wiceprezydentem u Obamy. Mamy jednak grupę polityków, którzy są wobec tamtych lat krytyczni. Co więcej, jednym z największych krytyków Bidena jest dziś czołowy doradca Obamy, ekonomista Larry Summers, który nie dostał żadnej posady. I niektórzy zresztą sądzą, że właśnie za to część byłych sympatyków Obamy dziś się będzie na Bidenie mścić na łamach prasy. Spór dotyczy tego, jak wydawać publiczne pieniądze. Dziś ludzie w administracji Bidena nie chcą powtarzać części błędów skąpstwa i oszczędności, jakie popełniono wtedy, a ci, którzy wówczas uważali, że wszystko robią doskonale, dziś krytykują swoich kolegów za zbędne rozdawnictwo.
Amerykańska – i nie tylko – opinia publiczna mówi dziś o wielkiej wojnie z neoliberalizmem. Czy naprawdę jakaś epoka w USA się kończy? I jak pan to nazywa?
My nazywamy to w Ameryce raczej „czynnym rządem”, czyli activist government. Demokraci lat 60. czy 70. wyznawali taką doktrynę – aktywnego, interwencjonistycznego, skupionego na niwelowaniu nierówności rządu. To, co dziś obserwujemy, to w wielu wymiarach powrót do przeszłości. Ale fakt, jesteśmy, jakby to powiedzieć, „po neoliberalizmie”. Biden zaczynał przecież karierę, gdy pomysłem demokratów na rozwiązanie wielu problemów społecznych był strumień pieniędzy. I do pewnego stopnia przecież właśnie to robi dziś rząd! Na pewno jednak upadła idea, że wszystkie zagadnienia polityki należy powierzyć siłom wolnego rynku. To dziś w Waszyngtonie niemodny już pogląd.
To skończył się ten neoliberalizm czy nie?
Poczekajmy i zobaczymy, jak Biden poradzi sobie w czasach wielkich politycznych podziałów.