Prezydent USA chce pokazać, że Ameryka wraca do Europy. Rewolucji w relacjach transatlantyckich nie należy się jednak spodziewać.

Ośmiodniowy wyjazd na Stary Kontynent to pierwsza zagraniczna podróż Joego Bidena po przeprowadzce do Białego Domu. Prezydent zaliczy po naszej stronie Atlantyku całą serię spotkań, w tym z premierem Wielkiej Brytanii Borisem Johnsonem, liderami najbardziej rozwiniętych gospodarek świata, szefami państw i rządów Unii Europejskiej oraz sojusznikami z NATO. Na sam koniec europejskiego maratonu Biden ma zaplanowane spotkanie z Władimirem Putinem w Genewie.
Oczekiwania co do efektów tego ostatniego są raczej umiarkowane. Co do pozostałych – znacznie większe. Biden już w trakcie kampanii wyborczej obiecał, że będzie traktował sojuszników inaczej niż poprzednik, który Unię Europejską uważał za konkurenta, a NATO i G7 za przestarzałe organizacje. Deklarację tę powtórzył następnie podczas wystąpienia inauguracyjnego na początku stycznia, a także w połowie lutego na ważnej dla relacji transatlantyckich konferencji w Monachium. – Partnerstwo między Europą a Stanami Zjednoczonymi pozostaje fundamentem wszystkiego, co chcemy osiągnąć w XXI w., podobnie jak to było w wieku ubiegłym – mówił wówczas prezydent.
Dobre słowa
W ciągu nadchodzących kilku dni z ust amerykańskiego prezydenta znów padnie zapewne wiele ciepłych słów. Na dzisiejszym spotkaniu z Johnsonem Biden podkreśli szczególny charakter stosunków, jakie łączą Waszyngton z Londynem. Na konferencji z liderami państw Sojuszu Północnoatlantyckiego prezydent potwierdzi przywiązanie do zasad, na których zbudowane jest NATO. Szczyt G7 będzie okazją do pokazania, że Zachód wciąż nadaje ton na świecie, a szczyt USA–UE – że dwa brzegi Atlantyku nie dzieli aż tak wiele.
Na razie ta retoryka nie przekonała Europejczyków. Według opublikowanego kilka dni temu badania opinii publicznej „Transatlantic Trends”, przeprowadzonego w 11 krajach, Stany Zjednoczone są postrzegane jako partner, na którym można polegać, przez zaledwie połowę Niemców i 60 proc. Francuzów (a także przez trzy czwarte Polaków). Niewiele ponad połowa mieszkańców tych krajów uważa USA za najpotężniejszego gracza na scenie światowej, co stanowi spadek o 10 pkt proc. w stosunku do poziomu sprzed pandemii (głównie na korzyść Chin).
Sceptyczni wydają się również specjaliści. – Owszem, Biden zaczyna nowe rozdanie, podkreślając rolę Brukseli i NATO oraz używając właściwych słów, ale jednocześnie chce poczuć, że ta inwestycja się zwraca, a Europejczycy muszą dostarczyć tego namacalnych dowodów. To nie jest bezwarunkowa miłość, raczej małżeństwo z rozsądku – mówiła dziennikowi „The New York Times” Jana Puglierin, szefowa berlińskiego oddziału Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych.
Chiny, głupcze!
O tym, że deklaracje niekoniecznie znajdują pokrycie w czynach, mogą świadczyć chociażby takie z pozoru niewiele znaczące kwestie, jak sprawy kadrowe. Na przykład w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego – najważniejszym ciele doradczym prezydenta – specjaliści od Starego Kontynentu nie znajdują się w hierarchii tak wysoko, jak odpowiedzialni za region Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku. Bardziej anegdotycznie: numerem trzy w Departamencie Stanu jest Victoria Nuland, która w podsłuchanej kilka lat temu rozmowie dyplomatycznej powiedziała wprost „pieprzyć Unię Europejską” (wówczas chodziło o zaangażowanie UE w przemiany polityczne na Ukrainie w 2014 r.).
Zdaniem Jeremy’ego Shapiro z Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych świadczy to o tym, że amerykańska polityka zagraniczna na dobre przeorientowała się na Pacyfik oraz że Biden i jego ekipa nie wierzą, aby w starciu Waszyngtonu z Pekinem Europa miała do odegrania poważniejszą rolę. „W związku z tym Europa stała się głównie miejscem, gdzie wygłasza się przemówienia i prowadzi dyplomację w pięknych plenerach. Amerykańscy oficjele będą tu przyjeżdżać i odmawiać rytualne formuły dotyczące solidarności transatlantyckiej, ale nie wierzą już, że Europa jest w stanie zdobyć się na coś więcej, niż tylko podtrzymywanie więzów gospodarczych” – napisał Shapiro w komentarzu dla portalu Politico.
Takim nastawieniem można zdaniem Shapiro wytłumaczyć również niechęć obecnej administracji do podejmowania działań wymierzonych w gazociąg Nord Stream 2. W Departamencie Stanu rozumieją, że jest to inwestycja istotna dla Niemiec, które są najważniejszym partnerem dla Waszyngtonu na Starym Kontynencie, także w nadchodzącym starciu z Chinami. Mimo to niewiele należy się spodziewać również po spotkaniu z Putinem. Nikt nie mówi o resecie, jak na początku rządów Baracka Obamy, ale jedynie o stabilizacji stosunków.
Biden w komentarzu na łamach dziennika „The Washington Post” opublikowanym przed wylotem do Europy stwierdził, że dał już Moskwie do zrozumienia, iż nie będzie się wahał przed wyciąganiem konsekwencji z działań wymierzonych w sojuszników. „W rozmowach z Putinem mówię jasno i bezpośrednio: nie szukamy konfliktu. Chcemy stabilnych i przewidywalnych relacji. Jednocześnie Putin wie, że nie cofnę się przed odpowiedzią na szkodliwe działania ze strony Rosji w przyszłości” – napisał prezydent.
Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki rozpoczyna dzisiaj kilkudniowe tournée po Starym Kontynencie. To pierwsza zagraniczna podróż Joego Bidena, w trakcie której ma on dla europejskich sojuszników jeden komunikat: „Ameryka wróciła”. To znaczy, że obecna administracja o transatlantyckie więzy chce dbać znacznie bardziej niż za czasów Donalda Trumpa. Nie wszyscy są jednak przekonani, że dojdzie w tym względzie do rewolucji: w końcu amerykańscy prezydenci mieli wiele zastrzeżeń do europejskich sojuszników – w tym o wydatki na obronność – na długo przed Trumpem. Co więcej, z punktu widzenia konfrontacji z Chinami Stary Kontynent może już nie być tak dla USA ważny, jak podczas zmagań z Sowietami.