Gwałtowne protesty w Jerozolimie doprowadziły do niebezpiecznej eskalacji napięcia. Paradoksalnie to dobra wiadomość dla premiera Binjamina Netanjahu

Lider Zjednoczonej Listy Arabskiej (Ra’am) Mansour Abbas zawiesił rozmowy koalicyjne z Ja’irem Lapidem. Powodem jest wzrost przemocy, do którego doszło w ostatnich dniach w Jerozolimie i Strefie Gazy. Dla Binjamina Netanjahu, który nie zdołał zbudować koalicji po ostatnich wyborach, kontrolowany konflikt może się okazać korzystny, skoro już utrudnił sklecenie parlamentarnej większości Lapidowi.
Na utworzenie rządu dotychczasowemu liderowi opozycji zostały trzy tygodnie. Lapid liczył, że rozmowy koalicyjne uda mu się sfinalizować jeszcze w tym tygodniu. Ale gdyby Arabowie, których w Knesecie reprezentuje czterech posłów, ostatecznie odrzucili zaproszenie do współpracy, jego szanse na zbudowanie rządu spadłyby niemal do zera. Przedstawiciele Ra’am zapowiedzieli, że dopóki przemoc nie ustanie, negocjacje nie zostaną wznowione.
Do eskalacji doszło po tym, jak w Jerozolimie wybuchły protesty przeciwko eksmisji czterech palestyńskich rodzin z domów w arabskiej dzielnicy Asz-Szajch Dżarah, we wschodniej, przyłączonej po wojnie w 1967 r. części miasta. Izrael chce, aby zamieszkali tam żydowscy osadnicy. Położenie Asz-Szajch Dżarah z perspektywy Izraela jest strategiczne. Władzom zależy na okupacji dzielnicy, bo dzięki temu Stare Miasto – najważniejszy obszar Jerozolimy uznawanej przez Izrael za swoją stolicę – zostałoby z każdej strony otoczone przez rejony izraelskie. Decyzję w sprawie dalszych losów palestyńskich rodzin miał podjąć w poniedziałek Sąd Najwyższy. Orzeczenie zostało jednak przesunięte na koniec maja, a protesty przybrały na sile.
Na reakcję Izraela nie trzeba było długo czekać. Mimo trwającego ramadanu, w poniedziałek wojsko wkroczyło do meczetu Al-Aksa, raniąc przy tym setki wiernych. Netanjahu wiedział, gdzie uderzyć, żeby wywołać wściekłość Palestyńczyków. Położony na Wzgórzu Świątynnym meczet jest jedną z najważniejszych świątyń muzułmańskich na świecie. Wojskowe skrzydło Hamasu, który sprawuje władzę w Strefie Gazy, tego samego dnia ostrzelało Izrael z rakiet. Łącznie od poniedziałku rozmaite frakcje z Gazy wystrzeliły w kierunku przeciwnika kilkaset pocisków, z których większość przechwyciła izraelska obrona przeciwlotnicza.
Rzecznik Sił Obronnych Izraela gen. Hidaj Zilberman ostrzegł, że wojsko jest przygotowane na różne scenariusze, w tym dalszą eskalację. – Będziemy nadal przeciwdziałać Hamasowi i innym organizacjom terrorystycznym – powiedział. Sam Netanjahu po wystrzeleniu pierwszych rakiet z Gazy komentował, że palestyńscy bojownicy „przekroczyli czerwoną linię”. – Izrael odpowie z wielką siłą. Obecny konflikt może potrwać jeszcze jakiś czas – mówił. Likud premiera w przedłużeniu konfliktu upatruje szansy na utrzymanie władzy w razie rozpisania kolejnych wyborów. Poseł Likudu Miki Zohar uznał, że w obliczu ostatnich wydarzeń prawicowe ugrupowania, które prowadziły negocjacje z Lapidem, powinny dołączyć do rządu Netanjahu.
Do wczorajszego poranka Izraelczycy uderzyli w ponad 130 celów w Strefie Gazy. Od tego czasu co kilka minut zaczęły pojawiać się informacje o kolejnych nalotach. Rządzący Zachodnim Brzegiem Fatah, z którego wywodzi się prezydent Palestyny Mahmud Abbas, określił ostrzały mianem zbrodni wojennej. Palestyńska agencja Wafa podała, że zginęło co najmniej 25 Palestyńczyków. Ale Hamas również nie chce zawieszenia broni. We wtorkowym oświadczeniu jego przywódca Isma’il Hanija powiedział, że ataki nie ustaną, dopóki Izrael nie wstrzyma terroru wobec Palestyńczyków. Izraelskie władze ostrzegł także były premier tego kraju Ehud Olmert. – Rodzi się coś na kształt intifady – stwierdził, nawiązując do poprzednich fal zamieszek przypominających powstania.