Jeżeli z drugiego impeachmentu Donalda Trumpa płynie jakiś wniosek, to na pewno taki, że były prezydent wciąż ma przemożny wpływ na Partię Republikańską. Przypomina to nieco relację z byłym partnerem, z którym niby już się nie mieszka, ale w domu wciąż można się natknąć na jego klamoty. Był utracjuszem, ale nikt tak nie potrafił rozśmieszyć. I tańczyć. Trudno teraz skasować numer i wywalić ze znajomych na fejsie.

Widać to było dokładnie w sobotę, kiedy Senat uniewinnił Trumpa od zarzutu „podżegania do insurekcji” (podczas impeachmentu to izba wyższa pełni rolę sędziego). W gronie głosujących za oczyszczeniem byłego prezydenta znalazł się m.in. Mitch McConnell, lider republikanów w Senacie. Nie przeszkodziło mu to jednak chwilę później wyjść ma mównicę, żeby ogłosić, że Trump jest „praktycznie i moralnie” odpowiedzialny za wydarzenia 6 stycznia, kiedy tłum wdarł się na Kapitol, a życie straciło pięć osób.
Trudno wyobrazić sobie akt większej ekwilibrystyki politycznej. Gdyby McConnell spróbował stanąć w jeszcze większym rozkroku, to ryzykowałby poważną kontuzję. Zresztą prawdopodobnie i tak się jakiejś nabawił. Innego wyjścia nie było – przynajmniej, jeśli McConnell chciał ratować swoją partię.
Łatwo jest odciąć się od polityka, którego ludzie mają już dość. Takie jest prawo politycznej dżungli. Ale Trumpa ludzie nie mają dość – wręcz przeciwnie, wciąż jest bardzo popularny wśród prawicowego elektoratu, nawet jeśli nienawidzi go lewica. Czy przegrał wybory? Owszem, ale który polityk nie chciałby przegrać, zbierając ponad 10 mln głosów więcej niż w poprzednich wyborach? To jest kapitał, na którym wciąż można coś zbudować.
Dlatego republikanie wciąż tkwią z Trumpem w toksycznym uścisku. I dlatego McConnell w sobotę musiał wykonać szpagat, który prawie zniszczył mu stawy: zagłosował za uniewinnieniem byłego prezydenta, żeby nie wkurzać tej części elektoratu, która wciąż jest w niego wpatrzona. Po czym ogłosił, że mimo wszystko jest winny – jako ukłon w stronę tych republikanów, którzy chcieliby już z Trumpem zerwać.
Oczywiście coś za coś: skoro Trump został uniewinniony, to znaczy, że Senat nie przegłosował dla niego zakazu sprawowania funkcji publicznych. Teoretycznie więc były prezydent może próbować wrócić do Białego Domu w 2024 r. Niechętni biznesmenowi republikanie, w tym McConnell, zdają się jednak kalkulować, że tak się nie stanie, bo Trump będzie miał wtedy już 78 lat (zaawansowany wiek nie stanowił oczywiście przeszkody dla Joego Bidena), poza tym przez cztery lata wiele może się zmienić. Najważniejsze, żeby utrzymać w ryzach oba skrzydła partii.
I nie dopuścić do rozłamu. Z Florydy, na której zaszył się Trump po opuszczeniu Białego Domu, doszły bowiem przecieki, jakoby były prezydent aktywnie rozmyślał nad swoją polityczną przyszłością. Jednym z wariantów, jaki rozważa biznesmen, jest podobno założenie własnej partii („Partii Patriotów”). Uznanie Trumpa winnym w sobotę mogłoby przyczynić się do tej decyzji, bowiem umocniłoby wśród zwolenników byłego prezydenta poczucie, że jest szykanowany przez waszyngtoński establishment.
Z drugiej strony trzeszczy także na przeciwnym skrzydle partii. Parę dni temu Agencja Reutera doniosła, że kilkunastu republikanów rozpoczęło rozmowy nad założeniem bardziej centrowej wersji swojego ugrupowania. Przeciek mógł być jednak celowy: chodziło po prostu o to, żeby dać do zrozumienia reszcie republikanów, że pora skończyć już z „kultem jednostki” (jak określił to senator Ben Sasse z Nebraski). Wskazuje na to fakt, że wśród konspiratorów nie było jednak ani jednego znanego nazwiska, bez czego trudno byłoby w USA zbudować kapitał polityczny (i zebrać pieniądze na wybory).
Trudno powiedzieć, na ile taki rozłam jest prawdopodobny. Jedno jest jednak pewne: biorąc pod uwagę amerykańską ordynację wyborczą, byłaby to prawdziwa katastrofa. Dla przykładu: w wyborach do Kongresu wygrywają kandydaci, którzy zdobyli największą liczbę głosów. Jeśli w jakimś okręgu demokraci i republikanie idą łeb w łeb, to wystawienie dwóch kandydatów prawicowych grzebie szanse każdego z nich na zdobycie mandatu. W skali kraju oznaczałoby oddanie władzy w ręce demokratów.
Oczywiście do katastrofy by doszło, gdyby obie strony zdecydowały się pójść na zwarcie – ale jeśliby się dogadały co do tego, w których okręgach wystawiają swoich kandydatów, to mogłoby nie być aż tak źle. Co więcej w Kongresie oba ugrupowania pewnie ściśle by współpracowały. Nie zmienia to jednak faktu, że taki scenariusz byłby w świecie amerykańskiej polityki nowością. Realna, trzecia siła polityczna nigdy się tutaj nie narodziła.
Dlatego dopóki Trump będzie popularny, dopóty republikanie będą trwać z nim w toksycznej relacji. Może wyskoczą jeszcze razem na parę randek; na pewno spotkają się na imprezie u wspólnych znajomych. Raczej nic już z tego nie będzie, ale w sumie… co było, to było. No i ten uśmiech… i żarty… po prostu nie sposób kogoś takiego wykasować, ot tak. O! Znów dzwoni!