Przed Senatem rozpocznie się dziś proces Donalda Trumpa. Szanse na to, że zostanie uznany winnym „podżegania do insurekcji”, są jednak równe zeru
Przed Senatem rozpocznie się dziś proces Donalda Trumpa. Szanse na to, że zostanie uznany winnym „podżegania do insurekcji”, są jednak równe zeru
Nie należy się spodziewać fajerwerków, w tym publicznego przesłuchania oskarżonego. Trump, który zaszył się w swojej posiadłości Mar-a-Lago na Florydzie, już zapowiedział, że nie pofatyguje się na Kapitol. Najprawdopodobniej nie będzie też innych świadków, przez co sam proces może zakończyć się w ciągu kilku dni – najszybciej w historii. Tak przynajmniej wynika z zapowiedzi senatorów po obu stronach politycznej barykady. – Nie wyobrażam sobie, żeby miało to zająć dłużej niż tydzień. Myślę, że u nikogo już ten proces nie budzi za wiele entuzjazmu – stwierdził Kevin Cramer, demokratyczny senator z Dakoty Północnej. – Nie miesiące, nie tygodnie. Dni. Kilka dni, a potem możemy zająć się innymi rzeczami – wtórował mu Tom Carper, demokrata z Delaware, a zarazem bliski sojusznik prezydenta Joego Bidena.
– Ta cała awantura jest głupia. Nic z tego, co się w związku z nią wydarzy w Senacie, nie pomoże ludziom szybciej dostać szczepionkę albo utrzymać zatrudnienie – nie krył irytacji Marco Rubio, republikański senator z Florydy. – Pytanie brzmi, kiedy ten proces się skończy. Bo co do wyniku – tutaj chyba nie ma wątpliwości – mówił Lindsay Graham, partyjny kolega reprezentujący Karolinę Południową.
To właśnie zerowa szansa na to, że Trump zostanie uznany winnym „podżegania do insurekcji”, jest jednym z powodów, dla którego demokraci chcieliby mieć już proces za sobą. Winna jest senacka arytmetyka: do skazania byłego prezydenta potrzebne są głosy dwóch trzecich, czyli 67 senatorów, podczas gdy partia Joego Bidena w izbie wyższej ma tylko 50 mandatów. Brakujące 17 szabel musiałoby pochodzić z Partii Republikańskiej, co jest bardzo mało prawdopodobne.
Dlaczego? Bo to się politycznie po prostu nie opłaca. Trump jest bowiem wciąż popularny wśród prawicowego elektoratu. Z najnowszego sondażu przeprowadzonego przez Uniwersytet Monmouth wynika, że tylko 13 proc. republikańskich wyborców poparło impeachment (czyli postawienie w stan oskarżenia) byłego lokatora Białego Domu, versus 92 proc. demokratów. Uznając Trumpa winnym (o odebraniu mu prawa do startu w wyborach w 2024 r. nie wspominając), republikanie ryzykowaliby gniew i alienację jakiejś części swojej bazy.
Skutki trudno przewidzieć. Z Florydy doszły już doniesienia, że Trump planuje powołać Partię Patriotów; dla republikanów byłaby to tragedia. W warunkach amerykańskiej ordynacji wyborczej (w okręgu wygrywa ten, kto ma najwięcej głosów) oznaczałoby to bowiem rozpad prawicy na dwie części – radykalną i umiarkowaną – a w konsekwencji pozbawienie obydwu partii szans na zwycięstwo w wyborach krajowych. Kluczowe dla republikanów jest więc niepodpalanie prawego skrzydła partii, a najprościej to osiągnąć, oczyszczając Trumpa z zarzutów.
Warto również dodać, że wśród republikanów w Senacie znajduje się wielu sojuszników byłego prezydenta, wśród nich wspomniany już Lindsay Graham. Senator nie tylko w ciągu kadencji dał się poznać jako zaufany doradca byłego lokatora Białego Domu, z którym prezydent często kontaktował się telefonicznie, szukając porady. Przez ostatnie tygodnie pomagał też prezydentowi znaleźć obrońców, bo prawnicy, którzy reprezentowali Trumpa przed Senatem w 2020 r., odmówili wzięcia udziału w tym procesie. Są też tacy, którzy poparciem dla prezydenta budowali własne poparcie w swoich stanach. Trudno więc oczekiwać od nich, że teraz dokonają zwrotu o 180 stopni.
Na chwilę obecną wiele wskazuje, że tylko pięciu republikanów byłoby w stanie opowiedzieć się za uznaniem Trumpa winnym stawianego mu przez Kongres zarzutu, wśród nich Mitt Romney z Utah – jedyny republikanin, który głosował za usunięciem Trumpa z urzędu także podczas procesu w ub.r. Znalezienie kolejnych 12 głosów graniczy jednak z niemożliwością.
Demokraci nie chcą też, żeby proces zabrał zbyt dużo cennego czasu, jaki jest potrzebny Senatowi do prowadzenia „zwyczajnej” pracy. Chodzi o zatwierdzanie osób nominowanych przez Joego Bidena na najważniejsze stanowiska w państwie, a także legislację – w tym gigantyczny pakiet antykryzysowy. Stąd presja na to, żeby sprawę mieć jak najszybciej za sobą, m.in. przez niepowoływanie świadków, co pozwoli zaoszczędzić czas na przesłuchaniach.
W tym scenariuszu obie strony otrzymają czas na zaprezentowanie swoich argumentów (np. po dwa dni), po czym do finalnej debaty przystąpią senatorowie. Całość może się zakończyć w kilka, góra kilkanaście dni. Dla porównania pierwszy proces Trumpa w 2020 r. trwał 21 dni, Billa Clintona w 1999 r. – 37 dni, a Andrew Johnsona w 1868 r. – 83 dni. ©℗
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama