Nie republikanie, a przedstawiciele progresywnej frakcji demokratów najgłośniej krytykują ekipę Joego Bidena

Pierwsza kobieta na stanowisku sekretarza skarbu, pierwsza rdzenna Amerykanka w składzie rządu; pierwszy czarny szef Pentagonu; pierwsza dyrektorka Wywiadu Narodowego; pierwszy zdeklarowany gej na czele departamentu. Tak wygląda „gabinet przełamywaczy barier”, jak lubi nazywać swoich współpracowników Joe Biden, zaprzysiężony w środę 46. prezydent USA.
Zgodnie z obietnicami sformował ekipę, która – z grubsza – „wygląda jak Ameryka”. W sumie połowa 26-osobowego gabinetu, obejmującego wiceprezydent Kamalę Harris, szefów departamentów i urzędów federalnych oraz funkcjonariuszy wysokiego szczebla (np. szefa personelu Białego Domu) – to przedstawiciele mniejszości etnicznych i rasowych. A 11 z nich to kobiety. Przynajmniej patrząc na starszyznę, nowa administracja będzie najbardziej zróżnicowaną pod względem płci i koloru skóry w historii USA (prezydent ma łącznie do obsadzenia ok. 4 tys. stanowisk, a kandydaci na 1,2 tys. z nich muszą zyskać formalną akceptację senackiej większości).
Tym bardziej na pierwszy rzut oka może się wydać zaskakujące, że najgłośniej nową ekipę krytykują nie republikanie, lecz przedstawiciele progresywnej frakcji demokratów (w USA określanej też „liberalną”). Jej członkowie – z młodą Alexandrią Ocasio-Cortez na czele – skarżą się, że pod powłoką różnorodności bliskie otoczenie nowego lidera zdominował zasłużony partyjny establishment, którego jedynym celem jest powrót do status quo sprzed wywrotowej prezydentury Donalda Trumpa.
Trzon gabinetu Bidena stanowi bowiem amalgamat jego doradców z czasów senackich i zaufanych współpracowników z administracji Baracka Obamy. To ludzie środka – mówią progresywiści – którzy ideową nijakość rekompensują biegłością w zakulisowych potyczkach i opanowaniem meandrów waszyngtońskiej biurokracji. Ich wybór bardziej niż na determinację w reformowaniu państwa wskazuje na chęć ugłaskania republikanów i uniknięcia otwartych konfliktów w Senacie podczas zatwierdzania nominatów. Tymczasem jak dowiodły ostatnie cztery lata, przesiąknięci trumpizmem konserwatyści nie są zdolni do ponadpartyjnej współpracy i kompromisu. Pragmatyczne ustępstwa demokratów na ich rzecz dla dobra kraju zawsze kończyły się przesuwaniem politycznego i ideologicznego wahadła w prawo. W imię utrzymania władzy wielu republikanów zakwestionowało nawet – bez dowodów – prawomocność wyborczego zwycięstwa Bidena i sprzeciwiło się pokojowej wymianie władzy.
Dlatego zdaniem partyjnej lewicy sposób myślenia i ambicje umiarkowanych demokratów głównego nurtu nie przystają do wyzwań, jakie niesie za sobą Ameryka oddziedziczona po Trumpie: skrajnej polaryzacji, wyostrzonych podziałów rasowych, pogłębiających się nierówności, rosnącego wpływu prawicowych ekstremistów i wzmagającej się roli mediów społecznościowych w szerzeniu dezinformacji i politycznej mobilizacji. – Stawiamy na ludzi, których instynkty, prawdę mówiąc, zostały ukształtowane w innej epoce polityki – powiedział „New York Timesowi” Faiz Shakir, szef kampanii prezydenckiej Berniego Sandersa, socjalisty i patrona progresywnego skrzydła partii.
Niezadowolenie lewicy z kadr nowej administracji jest jednym z wielu sygnałów konfliktów tlących się w obozie demokratów. To, ile zdoła osiągnąć w trakcie swojej kadencji Biden, w dużej mierze zależy od tego, czy będzie je umiejętnie wygaszał.
Być jak Lincoln
Formowanie gabinetu to sztuka wymagająca od prezydenta zręcznego nawigowania po frakcjach, osobistych relacjach, kompetencjach, biografiach i tożsamościach. Zwykle rządzi w niej niepisana zasada sformułowana za czasów Ronalda Reagana: „personnel is policy” (personel to polityka), w myśl której o powodzeniu działań głowy państwa decydują ludzie mianowani na najważniejsze stanowiska w administracji. Co w wielu przypadkach bardziej niż kompetencje premiowało lojalność i sprawność w lawirowaniu po machinie biurokratycznej. Rzadko na dobór bliskich współpracowników wpływała jakaś wykrystalizowana koncepcja prezydenta.
Z taką wprowadzał się do Białego Domu w 2009 r. Barack Obama. Wzorem swojego duchowego mentora Abrahama Lincolna nowy szef administracji postanowił zatrudnić na wysokich stanowiskach niedawnych konkurentów i przeciwników politycznych, licząc, że w starciu sprzecznych idei wykuwać się będą najlepsze rozwiązania. – Nie chcę mieć wokół siebie ludzi, którzy tylko się ze mną zgadzają. Chcę ludzi, którzy nieustannie będą mnie wypychać z mojej strefy komfortu – mówił magazynowi „Time” tuż po zwycięstwie.
Inspiracją Obamy była nagrodzona Pulitzerem książka historyczki Doris Kearns Goodwin „Team of Rivals: The Political Genius of Abraham Lincoln” (Zespół rywali. Polityczny geniusz Abrahama Lincolna). Autorka opisywała w niej, jak w 1861 r. pierwszy republikański prezydent odrzucił osobiste animozje i powołał na sekretarza stanu najgroźniejszego konkurenta w wyścigu o Biały Dom, Williama H. Sewarda. Posady w gabinecie dał też kilku innym prominentnym adwersarzom, którzy wcześniej nie ukrywali żywionej wobec niego pogardy. U progu wojny domowej Lincoln wychodził z założenia, że aby ocalić unię, musi mieć u boku najbardziej kompetentnych ludzi, nawet jeśli są jego rywalami. Z drugiej strony była to również strategia obliczona na zneutralizowanie potencjalnych wrogów. Choć w administracji republikanina często wrzało do granic dysfunkcjonalności, to – jak pisała Goodwin – silny i zróżnicowany gabinet ostatecznie przyczynił się do utrzymania jedności kraju.
W 2009 r. Obama, podobnie jak prawie 150 lat wcześniej Lincoln, mianował na sekretarza stanu główną rywalkę w Partii Demokratycznej Hillary Clinton, a innego konkurenta – Joego Bidena – który w kampanii bezlitośnie krytykował jego brak doświadczenia, wybrał na wiceprezydenta. Na stanowisku sekretarza obrony pozostawił republikanina (nominata George’a W. Busha) Roberta Gatesa. Inaczej niż w przypadku Clinton i Bidena współpraca relatywnie młodego prezydenta i konserwatywnego weterana polityki zagranicznej trwała jedynie dwa lata. Jej burzliwy przebieg obaj zdążyli już udokumentować w swoich memuarach. Gates w książce „Duty: Memoirs of a Secretary at War” (Obowiązek: wspomnienia sekretarza na wojnie) obwinił nieopierzonego prezydenta za brak wiary w wygranie wojny w Afganistanie i wynikające z tego błędy strategiczne, a także narzekał, że nadmiernie kierował się politycznymi kalkulacjami w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Z kolei Obama w pierwszej części swoich wspomnień „A Promised Land” (Ziemia obiecana) zaznaczył, że podtekstem ich różnicy zdań w kwestiach militarnych były odmienne poglądy na temat cywilnej kontroli polityki obronnej oraz związany z nią zakres ról prezydenta oraz jego wojskowych doradców.
Nie być jak Obama
Biden najwyraźniej wyciągnął lekcję z doświadczeń byłego szefa i nie powołał do gabinetu żadnego niedawnego rywala ani przeciwnika politycznego – jak Elizabeth Warren, progresywnej kandydatki w demokratycznych prawyborach i postrachu Wall Street, którą wielu lewicowych polityków i aktywistów lansowało na stanowisko sekretarz skarbu (była też zainteresowana tą posadą). Zamiast niej prezydent postawił na Janet Yellen, powszechnie szanowaną i nieuwikłaną w partyjne rozgrywki keynesistkę, która w drugiej kadencji Obamy była szefową Rezerwy Federalnej. Również Radę Doradców Gospodarczych zasilili ekonomiści specjalizujący się w rynku pracy, popierający podniesienie płacy minimalnej, wzmocnienie praw pracowniczych i pozycji związków zawodowych oraz niwelowanie nierówności z pomocą państwa. Ekonomiczny zespół Białego Domu lokuje się na lewo od Bidena – zdeklarowanego centrysty – ale żadnego z jego członków nie można uznać za progresywistę; np. Yellen wielokrotnie ostrzegała przed niebezpieczeństwami płynącymi z rosnącego zadłużenia, co w oczach niektórych przedstawicieli lewego skrzydła demokratów przemawia na jej niekorzyść.
Biden, którego kariera w Waszyngtonie ciągnie się od prawie 50 lat, jest znany z lojalności i doceniania tej wartości w swoim otoczeniu. Co wyraźnie widać po jego administracji. Obok niepodważalnych kompetencji tym, co wyróżnia niemal całą ekipę, są właśnie trwałe, osobiste relacje z prezydentem. Wybrany na sekretarza stanu Antony Blinken, który zapowiada powrót Ameryki do roli zaufanego sojusznika i odpowiedzialnego członka wspólnoty międzynarodowej, u boku Bidena pracuje od lat 90. – najpierw sprawdził się jako jego prawa ręka w komisji ds. relacji zagranicznych w Senacie, a potem jako wiceprezydencki doradca ds. obrony narodowej. Tom Vilsack, który ma objąć departament rolnictwa, po raz pierwszy poparł prezydencką kandydaturę polityka z Delaware, gdy ten wystartował w 1988 r.
Osobiste zażyłości jeszcze większą rolę odegrały w doborze prominentnych urzędników i doradców Białego Domu, najbliższego kręgu prezydenta. Ich kandydatury – w przeciwieństwie do stanowisk w gabinecie – nie muszą być zatwierdzane przez Senat. Na przykład szef personelu Bidena Ron Klein zaczął karierę w Waszyngtonie w latach 80. jako asystent ówczesnego senatora z Delaware. Johna Kerry’ego, sekretarza stanu w drugiej kadencji Obamy, nowy prezydent nazwał „jednym ze swoich najbliższych przyjaciół”, gdy ogłaszał go swoim specjalnym ambasadorem ds. klimatu (poznali się ponad 30 lat temu w Kongresie).
Otoczenie się starymi zausznikami i weteranami poprzedniej demokratycznej administracji to zapowiedź, że Biden – podobnie jak jego poprzednicy – zamierza ściśle kontrolować wykuwanie polityk publicznych i proces legislacyjny. Centralizacja kapitału eksperckiego i innych zasobów koniecznych do rządzenia w Białym Domu – kosztem pozycji gabinetu – to trend, umacniający się od lat 60. Punktem zwrotnym była administracja Richarda Nixona, który nie dość, że niezbyt szanował biurokratów, to jeszcze obsesyjnie podejrzewał ich o liberalne skrzywienie. Celowo stworzył więc słaby gabinet, a jednocześnie rozdymał korpus Białego Domu. Któż kojarzy dziś postać Williama P. Rogersa, sekretarza stanu Nixona? Za wszystkie ważne sprawy w polityce zagranicznej – od rozmów pokojowych mających zakończyć wojnę w Wietnamie po wznowienie stosunków dyplomatycznych z Chinami – odpowiadał prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Henry Kissinger. Nixon poniewierał swoim sekretarzem stanu do granic upokorzenia, np. po czasie informując go rozpoczęciu rokowań z rządem północnowietnamskim.
Ale nawet prezydentom, którzy ufali i respektowali niezależność członków gabinetu, zdarzało się interweniować, gdy ich decyzje wpędzały administrację w kłopoty polityczne. W 2011 r. Obama – po ostrym sprzeciwie Kongresu – zablokował proces oskarżonych o zamachy terrorystyczne z 11 września, który planował przeprowadzić w nowojorskim sądzie prokurator generalny Eric Holder. Zrobił to po prostu za pomocą rozporządzenia wykonawczego, zakazującego wykorzystywania pieniędzy federalnych na transport więźniów Guantanamo do USA i innych krajów. „Z punktu widzenia personelu Białego Domu członkowie gabinetu to prowincjonalni gubernatorzy zarządzający obcymi, prymitywnymi terytoriami. Wszystko, co ma jakąkolwiek wagę, dzieje się w imperialnym pałacu w stolicy” – pisał z przekąsem Robert Reich, sekretarz pracy Billa Clintona, w swoim dzienniku „Locked in the Cabinet” (Zamknięty w gabinecie).
Odpływ władzy z departamentów i agencji federalnych do osobistych druhów prezydenta wiąże się też z paradoksem zagrażającym sprawnemu działaniu państwa. Bo o ile kluczowe decyzje podejmuje gospodarz Białego Domu i jego doradcy, o tyle odpowiedzialność za przełożenie ich na praktykę spoczywa na członkach gabinetu i ich urzędnikach. A skoro prezydenccy eksperci nie są rozliczani z wdrażania polityk publicznych, to nie muszą się martwić, by projektować je tak, by nie pozostały tylko na papierze. Chyba że zaszkodziłoby to popularności szefa.
Mocny pierwszy akt
Wszechobecne w mediach głosy lewicy demokratów sfrustrowanej kształtem nowej administracji to kolejny znak, że rozejm między frakcją umiarkowaną a progresywną zawarty na czas kampanii definitywnie dobiegł końca. Zaraz po wyborach centryści oskarżyli Alexandrię Ocasio-Cortez i jej sojuszniczki w Kongresie (znane jako „the squad”) o lekkomyślne szafowanie hasłami „defund the police” (ścięcie wydatków na policję) i darmowej opieki medycznej dla wszystkich, kojarzącej się wielu Amerykanom z socjalizmem. Ich zdaniem takie pomysły odstręczyły od demokratów białych, umiarkowanych mieszkańców przedmieść, co w listopadowych wyborach skończyło się utratą dziewięciu miejsc w Izbie Reprezentantów (choć utrzymali nad nią kontrolę). Wniosek centrystów był taki, że partia powinna się zdystansować do progresywnych działaczy, a nie ulegać ich żądaniom. Tym bardziej że – jak wynika z ostatniego badania Gallupa – w 2020 r. tylko jedna czwarta obywateli USA identyfikowała się z lewicą. Pozostała większość mniej więcej równo podzieliła się na konserwatystów i osoby o poglądach umiarkowanych.
W odpowiedzi Ocasio-Cortez wytknęła bardziej doświadczonym kolegom niekompetentne prowadzenie kampanii, zwłaszcza rachityczną aktywność w społecznościówkach. I przypomniała, że oddolny ruch progresywny pomógł zmobilizować do udziału w wyborach mieszkańców Arizony, Georgii i Nevady, którzy przechylili szalę na korzyść Bidena.
Jednak pomimo utyskiwań nad opanowaniem nowej administracji przez notabli starej daty partyjni liberałowie osiągnęli sukces: doprowadzili do przesunięcia demokratów na lewo. Po wycofaniu się Berniego Sandersa z wyścigu o Biały Dom w kwietniu 2020 r. Biden, zabiegając o jego elektorat, włączył do własnego programu postulaty kojarzone dotąd ze stroną progresywną, jak bezpłatna edukacja na publicznych uczelniach dla studentów z niezamożnych rodzin, czterokrotne zwiększenie wydatków federalnych na mieszkalnictwo, korzystne dla konsumentów przepisy upadłościowe, częściowe umorzenie długów studenckich czy obniżenie wieku uprawniającego do korzystania z darmowej opieki medycznej (Medicare) z 65 do 60 lat. W pierwszym dniu urzędowania Biden wydał serię rozporządzeń federalnych, aby odwrócić kilkanaście kontrowersyjnych decyzji Trumpa – m.in. o opuszczeniu WHO, wycofaniu się z paryskiego porozumienia klimatycznego i zakazie podróży do USA obywateli tuzina muzułmańskich krajów. Progresywne organizacje liczą, że prezydent będzie chętnie sięgał po ten instrument w trakcie całej kadencji, aby obejść opór republikanów w Kongresie (np. niewykluczone, że mógłby w ten sposób umorzyć część kredytów studenckich).
Dowodem na skuteczność ciągłego napominania centrystów za zachowawczość jest choćby wart 1,9 bln dol. plan ratunkowy Bidena, który ma przyspieszyć walkę z COVID-19 i ożywić gospodarkę: zaczynając od zwiększenia dostępności szczepień i testów, po bezpieczne otwarcie szkół i łatanie budżetów stanowych. Imponujący program jest o ponad połowę większy niż pakiet stymulacyjny Obamy z 2009 r. (po uwzględnieniu inflacji). Skala pomocy to nie tylko odpowiedź na nadzwyczajny charakter kryzysu, ale także świadectwo rosnącego znaczenia nurtu progresywnego w Partii Demokratycznej. Liberałowie pochwalili zwłaszcza propozycje bezpośredniego wsparcia mniej zamożnych Amerykanów, jak jednorazowe czeki na 1,4 tys. dol. i podniesienie płacy minimalnej do 15 dol. na godzinę (obecnie to niewiele ponad 7 dol.). Choć niektórzy politycy i aktywiści na lewo od prezydenta sugerowali, że skupiając się wyłącznie na zaradzeniu kryzysowi covidowemu, może przegapić wyjątkową okazję do transformacji Ameryki na miarę reform Nowego Ładu. – To bardzo mocny pierwszy akt – powiedział o planie Bidena socjalista Sanders. ©℗