Wyniki dzisiejszych wyborów w Georgii zadecydują o polityce Joego Bidena.

Do wzięcia są dwa miejsca w Senacie. Jeśli zajmą je demokraci, to partia niebieskich przejmie izbę wyższą Kongresu, torując w ten sposób legislacyjną drogę programowi zapowiadanemu przez prezydenta elekta podczas kampanii wyborczej. Jeśli chociaż jeden mandat przypadnie republikanom, to kontrola nad Senatem pozostanie w rękach partii czerwonych, a perspektywy Joego Bidena znacząco zblakną.
Obecnie w izbie wyższej Kongresu zasiada 50 republikanów; demokraci mają tam 46 swoich przedstawicieli. Biorąc pod uwagę, że senatorowie niezależni – Bernie Sanders i Angus King – głosują zazwyczaj jak „niebiescy”, to partia prezydenta efektywnie ma w Senacie 48 głosów. Stąd widać, dlaczego potrzebują wygrać oba mandaty w Georgii: zwiększą wtedy swój stan posiadania do 50. Wówczas każdy remis na korzyść demokratów będzie rozstrzygać wiceprezydent Kamala Harris.
Dlatego obie strony nie szczędzą środków, aby przekonać do siebie wyborców. Szczególnie szczodrzy są demokraci – jak podliczył dziennik „Wall Street Journal”, partia niebieskich na dotarcie do wyborców wydała ok. pół miliarda dolarów, co czyni wyścig w Georgii jednym z najdroższych w historii. Z punktu widzenia partyjnych speców od marketingu politycznego był to jednak niezbędny wydatek – od 2002 r. Georgia to stan, którego mieszkańcy w wyborach do Senatu stawiają na republikanów.
I chociaż w listopadzie wygrał tu Joe Biden, to wcale nie musi oznaczać, że wyborcy ponownie postawią na demokratów. Niebiescy wystawili do wyścigu młodego filmowca Jona Ossoffa oraz czarnoskórego pastora Raphaela Warnocka. Ten pierwszy walczy o mandat z Davidem Perduem – biznesmenem ubiegającym się o reelekcję. Ten drugi mierzy się z Kelly Loeffler, także przedstawicielką świata biznesu, która o fotel w Senacie ubiega się pierwszy raz (zajęła w izbie wyższej miejsce Johnnego Isaksona, który zrezygnował z mandatu z przyczyn zdrowotnych).
Dlaczego w Georgii w ogóle odbywają się wybory do Senatu, skoro większość składu obecnego Kongresu została już wybrana 8 listopada? Ponieważ żaden z kandydatów nie zdobył wówczas więcej niż 50 proc. głosów; stanowa ordynacja wyborcza wymaga w takiej sytuacji dogrywki między rywalami, którzy cieszyli się największą sympatią wyborców.
Pomimo gigantycznych nakładów na komunikację z wyborcami kandydaci żadnej z partii nie wysunęli się jednak na prowadzenie. Przyczyną może być olbrzymia mobilizacja elektoratu – stratedzy obydwu stron doszli bowiem do wniosku, że w Georgii nie wygra ten, kto będzie chciał przekonać niezdecydowanych, ale ten, komu uda się zmobilizować do stawienia się przy urnach jak największy odsetek swoich sympatyków. Dlatego kandydaci trzymali się przekazów utartych podczas walki o Biały Dom.
Pikanterii wyścigowi nadają doniesienia, że prezydent Donald Trump próbował przekonać oficjeli w lokalnej administracji w Georgii, aby zadecydowali o ponownym przeliczeniu głosów. W nagraniu, które opublikował dziennik „The Washington Post”, słychać, jak lokator Białego Domu stara się przekonać odpowiedzialnego za organizację wyborów w Georgii Brada Raffenspergera, że „wszystko, czego potrzebuje, to 11,780 głosów”. Według prezydenta zostały one pominięte w wyniku jakiejś nielegalnej działalności, ale nie precyzuje jakiej. Wskazuje też, że przymykanie na nią oka przez stanowych oficjeli – w tym Raffenspergera – może się spotkać z konsekwencjami natury prawnej.
W rozmowie Raffensperger grzecznie, acz stanowczo informuje prezydenta, że wynik wyborów z Georgii nie został sfałszowany i żadne głosy się nie zgubiły.
W środę połączone izby Kongresu mają potwierdzić ważność wyborów prezydenckich. Część republikanów, którzy murem stoją za odchodzącym prezydentem i jego taktyką negowania wyniku elekcji z 8 listopada – zapowiada zgłaszanie zastrzeżeń co do ważności głosów elektorskich z poszczególnych stanów. Teoretycznie mogłoby to zaowocować – po odpowiednim głosowaniu – ich unieważnieniem. Prawdopodobieństwo takiego scenariusza jest jednak niewielkie, ponieważ spora część partii czerwonych wyraża się z niechęcią wobec dalszego kwestionowania wyniku wyborów.