To raczej konsekwencja głębszych zmian zachodzących od 2017 r. w strukturze francuskiego systemu partyjnego.
Aż do 2017 r. przewodnią rolę we francuskiej polityce odgrywały dwie siły: neogaullistowska, która pod różnymi szyldami rządziła krajem przez wiele dekad, i socjalistyczna. Macron zdołał przełamać ten duopol, tworząc ruch, który pewnie wygrał wybory parlamentarne przed ośmioma laty i zapewnił prezydentowi stabilne poparcie w Zgromadzeniu Narodowym. Macronowi udało się później wygrać wyścig o drugą kadencję, ale od tego czasu jego popularność zdążyła mocno zapikować.
Dominacja centrowej prezydenckiej partii La République en marche w latach 2017–2022 znacząco osłabiła wspomnianych neogaullistowskich Republikanów oraz socjalistów, dzięki czemu ich miejsce na scenie partyjnej mogły zająć radykalniejsze ugrupowania w postaci Zjednoczenia Narodowego i Francji Nieujarzmionej. Trend polegający na kurczeniu się partyjnego centrum doskonale zobrazowały przyspieszone wybory w 2024 r., których wynik okazał się niekorzystny zarówno dla partii Macrona, jak i Republikanów. Jednocześnie cały system stał się trudny do sterowania, bo najwięcej mandatów wywalczyły formacje Marine Le Pen i Jeana-Luca Mélenchona, z którymi Macron nie zamierzał wchodzić w sojusze.
Skoro niedawni partnerzy ostro krytykowali Lecornu za nominacje ministerialne i brak zapowiadanego nowego otwarcia, nie spodziewam się, by zdołał porozumieć się z kimkolwiek. Rozwiązanie parlamentu jest natomiast jak najbardziej możliwe – nie tylko ze względów stricte politycznych, lecz także konstytucyjnych, bo od poprzedniego takiego ruchu prezydenta minął już rok. Większych szans powodzenia nie daję z kolei postulatowi dymisji głowy państwa, bo w takiej formie właściwie nigdy się to nie wydarzyło.
Owszem, w 1969 r. mieliśmy do czynienia ze szczególnym przypadkiem, gdy Charles de Gaulle zrezygnował po przegranym referendum. Z tym że pierwszy prezydent Piątej Republiki od początku zapowiadał, że odda władzę, jeśli do jego propozycji programowych nie przychyli się wystarczająca liczba Francuzów. Później żaden francuski prezydent nie wygłaszał już podobnych deklaracji, a po nieudanym referendum w 2005 r. głową zapłacił nie Jacques Chirac, tylko rzucony na pożarcie premier Jean-Pierre Raffarin.
I choć polityczny kryzys wynikający z permanentnego braku stabilnej większości parlamentarnej, który obserwujemy obecnie we Francji, to sytuacja właściwie bez precedensu, moim zdaniem to wciąż niewystarczający powód do dymisji Macrona.
Niewątpliwie zaszłyby w tej sferze korekty, bo Zjednoczenie Narodowe i Francja Nieujarzmiona nie są partiami mainstreamowymi, które kontynuowałyby unijny kurs względem wojny w Ukrainie. Skrajna lewica skupiłaby się przede wszystkim na polityce wewnętrznej, ponieważ domaga się głębokich zmian m.in. w obszarze socjalnym i instytucjonalnym. Nie jest tajemnicą, że Mélenchon pragnie stworzyć Szóstą Republikę, odejść od systemu prezydenckiego i ożywić demokrację bezpośrednią na niespotykaną dotąd skalę.
Nieco mniej rewolucyjne postulaty w kontekście ustrojowym głosi środowisko Le Pen, które przed wyborami – przyspieszonymi lub nie – zapewne dalej będzie chciało w jakimś stopniu pozycjonować się jako kontynuator polityki Charles’a de Gaulle’a i zyskać dzięki temu głosy jeszcze większej części znajdującego się bliżej centrum elektoratu Republikanów. ©℗