Jak powinniśmy definiować ewentualny sukces wizyty prezydenta Karola Nawrockiego w Białym Domu?
Sukces powinien opierać się na dwóch kluczowych elementach. Pierwszy z nich ma charakter pozytywny i dotyczy relacji obu prezydentów – tego, czy spotkanie zaowocuje nawiązaniem osobistej więzi. Uważam to za szczególnie istotne. W przypadku Donalda Trumpa ważna jest nie tylko istniejąca już między nimi więź ideologiczna. Na przyszłe relacje i efektywność prezydenta Nawrockiego rzutować będzie też to, czy zwyczajnie się polubią.
A drugi element?
Jest negatywny – dotyczy on tego, czego nie chciałbym usłyszeć. Jeśli z ust Donalda Trumpa nie padnie deklaracja o planach ograniczenia obecności wojsk amerykańskich na terytorium Rzeczypospolitej, uznam to za sukces. Nie spodziewam się, by Trump zapowiedział jej zwiększenie – choć rozumiem, że Kancelaria Prezydenta mogłaby tego oczekiwać. W mojej ocenie ogromnym osiągnięciem będzie już samo utrzymanie obecnego stanu rzeczy.
Musimy pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych toczy się głęboka dyskusja związana z analizą strategicznej obecności wojskowej w Europie. Kluczowe będzie to, by nawet jeśli zapadnie decyzja o redukcji kontyngentu amerykańskiego na Starym Kontynencie, udało się utrzymać siły stacjonujące na terytorium Rzeczypospolitej.
Trump jest przywódcą transakcyjnym. Jakie argumenty mogłyby go przekonać, by wojska amerykańskie pozostały w Polsce?
Te argumenty są już na stole, nie musimy się szczególnie wysilać. Kluczową kwestią są koszty, które Polska ponosi w związku z obecnością wojsk amerykańskich na swoim terytorium. W Stanach Zjednoczonych często pojawia się kontrargument dotyczący wysokich wydatków związanych z utrzymywaniem wojska w Europie. Jednak w przypadku sił stacjonujących w Polsce sytuacja wygląda inaczej – to my w dużej mierze pokrywamy te koszty, częściowo także z funduszy NATO. Można powiedzieć, że nawet 90 proc. kosztów z tym związanych nie obciąża amerykańskiego podatnika.
Drugim istotnym argumentem jest to, że większość amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce nie jest związana wyłącznie z wojną w Ukrainie. Może być oczywiście pewien zakus po stronie amerykańskiej, żeby ograniczyć swoją obecność, jeśli wojna będzie się kończyć tak, jakby chciał tego Donald Trump, lub gdy będzie coraz mniej obecna wśród priorytetów jego administracji.
Z tym, że rozlokowanie wojsk amerykańskich w Polsce jest powiązane z pozycją Stanów Zjednoczonych w ramach NATO, a nierzadko także służy bezpośrednio bezpieczeństwu samych USA. Dobrym przykładem jest baza w Redzikowie, która służy przede wszystkim interesom amerykańskim. Chodzi np. o zagrożenie balistyczne ze strony Iranu.
To wystarczy?
To są argumenty, które według mnie są przekonujące. Ale dodałbym jeszcze jeden element, który jest bezpośrednio związany z czynnikiem strategicznego myślenia po stronie amerykańskiej. Zmuszając Europę do tego, żeby wzięła na siebie więcej odpowiedzialności za bezpieczeństwo, Amerykanie uważają jednocześnie, że Polska jest państwem, które ze względu na wysokie wydatki na obronność, ale również strategiczną zbieżność interesów ze Stanami Zjednoczonymi, powinna być liderem europejskiej obronności. Stanowić po prostu dla Stanów Zjednoczonych silnego, ale i możliwie samodzielnego sojusznika. Wydaje mi się, że ze względu na wydatki obronne, w szczególności realizowane także w firmach amerykańskich, my spełniamy to zapotrzebowanie.
Należy jednak podkreślić w relacjach z Donaldem Trumpem, że czynnik odstraszania w stosunku do Rosji, który realizujemy poprzez obecność amerykańską na terytorium Rzeczypospolitej, jest nie tylko i wyłącznie związany z wojną w Ukrainie. Wydaje mi się, że to jest kluczowe, żeby nie wiązać kwestii zakończenia wojny w Ukrainie bezpośrednio z obecnością wojsk amerykańskich w Polsce, bo wtedy możemy się po prostu odsłonić na kontrargumenty ze strony części komentariatu amerykańskiego, który jest po prostu chętny do maksymalnego wycofania się Amerykanów z zaangażowania po stronie Ukrainy.