Niedługo po tym, jak w 2022 r. Rosja rozpoczęła inwazję na Ukrainę, zaczęło się intensywne wzmacnianie Wojska Polskiego. Z ust ówczesnego ministra obrony Mariusza Błaszczaka padły słowa o potrzebie zwiększenia liczebności armii do 300 tys. żołnierzy. Liczba mundurowych dość szybko zaczęła rosnąć, osiągając pod koniec 2022 r. 164 tys. osób pod bronią. Na koniec 2023 r. było to już niemal 195 tys. Teraz ta dynamika mocno osłabła.
Ilu żołnierzy liczy dziś polska armia
Z najnowszych danych udostępnionych przez Ministerstwo Obrony Narodowej wynika, że na początku lutego 2025 r. w szeregach wojska służyło 205,6 tys. osób. Wzrost co prawda jest, ale daleko mu do dynamiki, jaką osiągał w 2023 r., kiedy nagle do armii zaciągnęło się niemal 30 tys. osób. Specjalistów ten stan rzeczy nie dziwi. Powodów może być kilka. Generał Roman Polko, były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, wskazuje m.in. na konkurencyjność rynku pracy, który wyciąga fachowców i powoduje, że wojsko nie jest już tak atrakcyjne. Ale to nie wszystko.
– Dodatkowo wpływa na to źle kreowana polityka informacyjna. Tworzenie atmosfery strachu i paniki powoduje, że młodzi ludzie boją się iść do wojska, bo sądzą, że jak tylko wstąpią w jego szeregi, od razu wyślą ich na front i będą musieli walczyć gdzieś na Ukrainie z Rosjanami. I myślą, że lepiej się trzymać z dala od wojska – mówi gen. Polko i przytacza przykłady młodych osób, które co prawda chcą zdobyć wojskowe umiejętności, ale nie decydują się na składanie przysięgi wojskowej. Do takich zjawisk dochodzić ma najczęściej w trakcie Dobrowolnej Zasadniczej Służby Wojskowej (DZSW), czyli modelu, który wprowadzono w 2022 r. Pozwala on na odbycie 30-dniowego szkolenia podstawowego, a po przysiędze na wzięcie udziału w 11-miesięcznym szkoleniu specjalistycznym. To właśnie DZSW, która na początku cieszyła się wielką popularnością, miała odpowiadać za dużą część wzrostu zainteresowania armią w 2023 r.
Politycy z uwagą przyglądają się sytuacji w armii. Od posłów koalicji rządzącej słyszymy, że nie jest tak kolorowo, jak by chcieli. Poseł Trzeciej Drogi Radosław Lubczyk, kiedyś zawodowy wojskowy, winą za słabsze nabory do wojska obarcza pogarszającą się sytuację demograficzną i większą konkurencję ze strony innych służb mundurowych. Ale widzi też aspekt psychologiczny tej sytuacji. – Jednym z problemów jest sytuacja za wschodnią granicą. Wiadomo, że w czasie pokoju w wojsku jest bardzo fajnie: stabilna praca, dobre wynagrodzenie, służba krajowi. Ci wszyscy, którzy są świadomi tego, co może się stać, już założyli mundur. Rolę gra też po prostu strach przed wojną – ocenia Lubczyk w rozmowie z DGP. Poseł jako lekarstwo proponuje jak najbardziej intensywne szkolenia żołnierzy, by uświadomić im, że są dobrze przygotowani. – Bez dobrego morale nie ma solidnej armii. Można mieć sprzęt, można mieć wszystko, ale jeśli nie ma morale, to nie ma wojska – radzi poseł.
Opozycja wprost: Przywrócić pikniki wojskowe
Resort obrony narodowej jednak się nie poddaje i w tegorocznej ustawie budżetowej zapisał dalszy, i to dość poważny wzrost liczebności Wojska Polskiego. Z planów wynika, że ministerstwo ma pieniądze na armię liczącą 230 tys. żołnierzy, wśród których ma się znaleźć aż 150 tys. zawodowców. Dodatkowe 38 tys. służyć ma w Wojskach Obrony Terytorialnej, a przez DZSW ma się przewinąć 40 tys. chętnych. Ten ostatni limit będzie można jednak zwiększyć nawet o 14 tys. Plany resortu Władysława Kosiniaka-Kamysza oznaczają, że tylko armia zawodowa w 2025 r. powinna się powiększyć o 7 tys. żołnierzy (ze 143 tys. w lutym). A to, jak alarmuje część wojskowych, może być trudne. Bynajmniej nie dlatego, że brakuje chętnych, by związać swą przyszłość z wojskiem.
– Z tego, co wiem, jest więcej chętnych do służby zawodowej, ale nie ma na nich pieniędzy. Oficerowie, z którymi rozmawiałem, mówili, że mają zablokowane limity, które wynikają ze środków, jakie są na dany rok wyasygnowane na służbę zawodową – twierdzi generał Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych. To dziwi, bo z budżetu MON wynika, iż limity nie zostały wyczerpane i z powodzeniem można jeszcze przyjąć do zawodowej służby wojskowej przynajmniej 7 tys. osób. Skąd zatem miałoby się brać takie podejście dowódców? Sejmowa opozycja ma pewien trop. Jak uważa były wiceszef MON Marcin Ociepa z Prawa i Sprawiedliwości, obecnemu kierownictwu resortu czkawką ma odbijać się to, co robiło przed wyborami parlamentarnymi.
– Przed wyborami był wielki hejt na pikniki wojskowe, a to się ściśle wiąże ze wzrostem liczebności armii. Myśmy rozliczali dowódców jednostek z tego, ile osób podpisało na takim pikniku akces do wojska. Oni wylali dziecko z kąpielą i teraz mają skutki. Do tego zaczęli odrzucać znacznie więcej kandydatów. To znów wynika ze słabego nadzoru cywilnego nad armią. Moim zdaniem obecna władza po prostu się wycofała. Uznali, że niech wojskowi decydują. Efekt jest taki, że wojskowi wybierają sobie co bardziej smakowite kąski – twierdzi polityk PiS. Nie uważa on co prawda, że MON specjalnie wyhamowuje dynamikę rozrostu armii, ale obawia się, że przy takim podejściu ciężko może być wypełnić założony harmonogram rozwoju Sił Zbrojnych. ©℗