Po tym, jak DGP opisał wątpliwości wokół wartego 250 mln zł projektu dotyczącego monitoringu rzek, wiceminister klimatu i środowiska Urszula Zielińska złożyła zawiadomienie do prokuratury o możliwym niedopełnieniu obowiązków lub przekroczeniu uprawnień. Chodzi o to, że instytucją powołaną do tego jest Główny Inspektor Ochrony Środowiska, tymczasem monitoring rzek zaczął być budowany przez Instytut Rybactwa Śródlądowego, który nadzoruje minister rolnictwa. Stało się tak na mocy porozumienia między ówczesnymi ministrami klimatu Anną Moskwą a rolnictwa Henrykiem Kowalczykiem.
Politycy z rządu Mateusza Morawieckiego umówili się, że będą wspierać IRŚ w staraniach o dofinansowanie z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej na stworzenie monitoringu wraz z systemem ostrzegania. Fundusz podlega z kolei ministrowi klimatu. Zielińska porównała mechanizm do powierzenia wyborów kopertowych Poczcie Polskiej i nie kryła, że monitoring rzek powinien trafić do GIOŚ. Wyraziła też nadzieję, że część pieniędzy z projektu „da się odzyskać”. Problem w tym, że choć projekt został w maju zawieszony, IRŚ zdążył go uruchomić, wypracować metodyki działania, a na rzekach stanęły pierwsze stacje pomiarowe. Na dodatek porozumienie zawarte między ministrami poprzedniego rządu zawiera zapis, że nawet jego wypowiedzenie nie wpływa na dotację z NFOŚiGW. DGP zapoznał się z treścią dokumentu.
Minister chętny do współpracy
Po wystąpieniu Zielińskiej minister rolnictwa Czesław Siekierski zorganizował spotkanie z pracownikami Instytutu. Jak mówił, pojawiały się obawy o przyszłość IRŚ i jego sytuację finansową oraz wypłaty wynagrodzeń. Od jednego z informatorów słyszymy, że dopiero na tym spotkaniu pracownicy IRŚ po raz pierwszy zobaczyli osoby odpowiedzialne za projekt. Pierwsi są związani z siedzibą placówki w Olsztynie, drudzy – wynajętym na potrzeby projektu biurem przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Siekierski miał im powiedzieć, że będzie się starał ratować projekt dla IRŚ. – Projekt jest już w zaawansowanej fazie realizacji -ma zbudowaną infrastrukturą, a nad specjalistycznymi rozwiązaniami pracuje zespół 30 naukowców. Moim priorytetem w rozmowach z Ministerstwem Klimatu było zapewnienie, że dorobek tego projektu nie zostanie zmarnowany oraz że Instytut Rybactwa Śródlądowego (IRŚ) nie zostanie obciążony finansowo w sposób, który mógłby zagrozić jego funkcjonowaniu – mówi nam minister.
– Zdaję sobie sprawę, że kwestie finansowania, struktury wydatków oraz organizacji projektu mogą być przedmiotem różnych opinii, jednak chciałbym podkreślić, że tak zaawansowanego przedsięwzięcia nie można po prostu przenieść bez odpowiednich przygotowań. Realizacja tego projektu wymaga specjalistycznej infrastruktury oraz wiedzy zgromadzonej w IRŚ. Dlatego uważam, że Instytut powinien pozostać współwykonawcą lub podwykonawcą projektu, nawet jeśli Ministerstwo Klimatu rozważa przekazanie go do Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska (GIOŚ). W tej kwestii wielokrotnie rozmawiałem z minister Anną Zielińską, i dostrzegam, że nasze otwarte podejście do współpracy wpłynęło na mniejszą skłonność GIOŚ do przejęcia projektu – dodaje. Początkowo kierownikiem projektu był dyrektor IRŚ, ale odkąd w marcu trafił do szpitala, został nim Henryk Cichecki. To pełnomocnik finansowy PSL w wyborach, dawny członek władz publicznego radia i telewizji, wieloletni szef wspomagającej ludowców Fundacji Rozwoju. Siekierski mówi, że opracował opracował „koncepcję przekazania realizacji projektu, która zakłada różne formy współpracy z IRŚ, aby zapewnić ciągłość prac nad projektem”.
Wiceminister chce zmian
Zielińska chce jednak, by to GIOŚ zajął się projektem i zadbał o jego finansowanie. – Trwają rozmowy IRŚ z GIOŚ na temat przeniesienia kompetencji związanych z projektem do Państwowego Monitoringu Środowiska – mówi nam wiceministra klimatu. Dodaje, że analizowana jest dokumentacja i „trwa proces wychodzenia z obecnej umowy”. – Konieczne będzie zabezpieczenie środków na funkcjonowanie monitoringu w ramach PMŚ – dodaje. Mówi, że monitoring IRŚ jest potrzebny, ale mnożenie się złotej algi i tak musi być laboratoryjnie sprawdzane w GIOŚ, a tworzenie 825 punktów w całej Polsce, co zakładał projekt, jest przesadą. O systemie monitoringu zrobiło się głośno, kiedy na jaw wyszły wydatki na ten cel. Z planowanej kwoty 250 mln zł połowa miała trafić na stacje pomiarowe, 37 mln planowano przeznaczyć na pracowników, 18 mln zł – na pojazdy, a 11 mln – na biura i koszty delegacji.
Wśród planów zakupowych znalazły się łodzie i samochody terenowe, usługi informatyczne, drony pływające i latające, zestawy do internetu satelitarnego. IRŚ uzasadniał część kosztów koniecznością wyposażenia oddziałów terenowych, które miały powstać w Gdańsku, Krakowie, Opolu i Szczecinie, a także w Bydgoszczy albo Toruniu. Oprócz tego olsztyński Instytut wynajął biuro w Warszawie. Czynsz według dokumentów, do których dotarł DGP, przekracza tam 20 tys. zł miesięcznie. Do tego na wyposażenie biur terenowych, w tym zestawy wideokonferencyjne, w jednej fakturze z października 2023 r. wydano ponad 29 tys. zł, a koszty wyposażenia biura przy Nowogrodzkiej to m.in. meble za przeszło 14 tys. „Lokalizacja stacji kontrolno-pomiarowych wymaga utworzenia ogólnopolskiej sieci lokalizacji jednostek terenowych, które zapewnią odpowiednią jakość działania sprzętu i możliwość szybkiego reagowania (…). W związku z tym przeprowadzono szczegółowe analizy i wizyty w potencjalnych lokalizacjach” – czytamy w sprawozdaniu, które w lutym trafiło do ministra rolnictwa.
DGP dotarło do tego dokumentu. Do obsługi biur terenowych miało zostać skierowanych 10 pikapów wartych w sumie 2,8 mln zł oraz po pięć aut osobowych i furgonów. „Stanowić one będą funkcjonalne uzupełnienie wyposażenia biur terenowych. Całkowita długość czasu najmu pojazdów wynosi 36 miesięcy, a szacunkowa wartość zamówienia nie powinna przekroczyć 1 mln zł” – czytamy w dokumentach IRŚ. – Samochody zostały zakupione w celu zapewnienia pracownikom możliwości transportu urządzeń służących monitoringowi wód oraz dojazdu do zlokalizowanych na terenie całego kraju stacji pomiarowo-kontrolnych. Każda z sond, która miała być instalowana na rzekach, waży kilkadziesiąt kilogramów. Nie wspominając o tym, że nie każdy samochód jest w stanie pokonać trudne warunki terenowe panujące w pobliżu brzegów rzek. Średni przebieg toyot hilux używanych przy realizacji projektu od kwietnia br. to ok. 10 tys. km. Dla porównania: przedsiębiorstwo Wody Polskie kupiło w swoim czasie 508 samochodów za ponad 45 mln zł – przekonuje rzecznik IRŚ Marek Czarkowski.
Oddział na odludziu
Problem jest tylko jeden. Z pięciu planowanych oddziałów, które miały być w miastach wojewódzkich, powstały dwa: jeden w Tarnobrzegu, a drugi w Paliwodzie, przysiółku wsi Biestrzynnik pod Opolem. Do najbliższej stacji pomiarowej IRŚ jest stąd ponad 30 km. Biestrzynnik leży wprawdzie nad Libawą, ale rzeka kończy swój bieg w Jeziorze Turawskim, choć jeszcze do 1939 r. była dopływem Małej Panwi. Ta już wpada do Odry, ale jakieś 30 km dalej. Stacja IRŚ powstała na terenie wyremontowanego dworku myśliwskiego, który przed wojną należał do rodziny von Aulocków. Sprzęt zakupiony z projektu jest tam trzymany w dawnej stodole. Spotykamy pracownika, który nie chce się przedstawić, ale przekonuje, że to znakomita lokalizacja. – Mamy dostęp do sprzętu, kiedy chcemy, i wszędzie jest blisko. I na dodatek są stawy rybne, więc gdyby była potrzeba przetestowania sprzętu, to też można – zachwala. Dodaje, że przełożonego nie zna nawet z nazwiska, bo jedynie „dostaje maile z Warszawy i jedzie do wskazanej stacji”. Kiedy rozmawiamy, wybiera się akurat do Gliwic, 70 km od Biestrzennika.
Rzecznik IRŚ przekonuje, że lokalizacje oddziałów zależą od położenia stacji pomiarowych i były wyznaczane przez algorytm. Dodaje, że miesięczny koszt czynszów w jednostkach terenowych to 3–4,5 tys. zł. Czarkowski mówi, że „wynagrodzenia pracowników miały stanowić ok. 13,5 proc. przewidzianych w umowie kosztów przez cały okres realizacji umowy z NFOŚiGW”, co oznacza niecałe 34 mln zł. Jak podkreśla, na koniec 2023 r. w związku z realizacją projektu zatrudnionych było łącznie 15 osób, z czego jedna na umowę zlecenie. Gdyby tak pozostało do końca projektu, oznaczałoby to średnią pensję przekraczającą 40 tys. zł, choć Czarkowski dodaje, że wynagrodzenie otrzymali też zewnętrzni naukowcy, którzy brali udział w opracowaniu metodyk, „lecz nie były to znaczące kwoty”. Najwyższe wynagrodzenie, jakie wypłacono jednemu z nich, wyniosło właśnie ok. 40 tys. zł. ©℗