Umowa, wpisująca się w serię porozumień przewidzianych na ubiegłorocznym szczycie NATO w Wilnie (ta z Polską jest 21. z kolei i 14. z krajami Unii Europejskiej), miejscami wygląda, jakby była pisana przez publicystów, a nie prawników.
Porozumienie z Polską jest niemal dwukrotnie dłuższe niż pierwsza taka umowa, jaką Ukraina zawarła 12 stycznia z Wielką Brytanią. Jeśli porównywać wersje ukraińskojęzyczne, nasza ma 60,4 tys. znaków, a ta z Londynem – 34,3 tys. To przykład, w którym analiza ilościowa zawodzi. Były już ambasador w Kijowie Bartosz Cichocki na początku roku mówił ukraińskiej sekcji BBC, że zwłoka w negocjacjach z Polską wynika z tego, że proponowane zapewnienia są zbyt mało konkretne, a „w którymś momencie razem z naszymi zachodnimi sojusznikami, z Ukrainą usiądziemy i przeprowadzimy poważną rozmowę o realnych gwarancjach, a nie o deklaracjach”. Cichocki już nie jest ambasadorem – ba! – nie jest nawet pracownikiem resortu dyplomacji (to przyczynek do dyskusji na inny temat, jak RP korzysta z niepowtarzalnych doświadczeń wyróżniających się urzędników), ale uważnie śledzi sprawy ukraińskie i zapewne już wie, że niewiele z tego wyszło.
Porozumienie zawiera głównie deklaracje. I tak czytamy, że „w 2024 r. Polska dostarczy kolejne pakiety wojskowe znacznej wartości i będzie kontynuować udzielanie mocnego wsparcia w ciągu dekady”. Analogiczna umowa z Brytyjczykami precyzuje, że „w 2024 r. Zjednoczone Królestwo nada dodatkową pomoc wartą 2,5 mld funtów”. Większość zapisów dotyczy kontynuacji już prowadzonych działań. Uczestnicy „będą dalej angażować się w proces szkolenia żołnierzy ukraińskich”, „zachęcać swoje przemysły obronne do współpracy” i „rozważą uruchomienie wspólnych programów edukacyjnych i szkoleniowych dla specjalistów z zakresu ochrony infrastruktury krytycznej”. Dat ani choćby ogólnej perspektywy czasowej brak, a doświadczenia z realizacji minionych obietnic, jakie padały w relacjach dwustronnych, nie pozwalają na optymizm przy tak sformułowanych zapowiedziach.
Ciekawe są zapisy o „rozważeniu dostawy eskadry myśliwców MiG-29” i „kontynuacji dialogu dwustronnego oraz z innymi partnerami w celu oceny zasadności i wykonalności ewentualnego przechwytywania w przestrzeni powietrznej Ukrainy pocisków rakietowych i bezzałogowych statków powietrznych wystrzelonych w kierunku terytorium Polski”. Nieco wzmacnia to niepewność strategiczną, która zwykle ogranicza zuchwałość Rosji, ale tylko nieco, bo przecież nie jest to żelazne zobowiązanie, co podkreślają liczne środki stylistyczne podkreślające warunkowość. „Polska – na prośbę Ukrainy – będzie zachęcała obywateli ukraińskich do powrotu na Ukrainę w celu podjęcia służby w Siłach Zbrojnych Ukrainy oraz ukraińskich siłach bezpieczeństwa i obrony”. I to tyle, co można zrobić, bo nie istnieje mechanizm pozwalający na wprowadzenie jakichkolwiek środków przymusu.
Czytamy też, że „uczestnicy rozważą zawarcie traktatu dwustronnego, który kompleksowo ureguluje całokształt ich wzajemnych relacji”. Nie trzeba mieć pamięci słonia, by odnieść wrażenie, że takie rozważanie już się odbyło. W 2022 r. w kancelarii prezydenta Andrzeja Dudy powstał nawet projekt traktatu, który jednak utkwił w MSZ, najpewniej na polecenie prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Zapis, że zawarcie traktatu zostanie dopiero rozważone, jest krokiem wstecz. Zabawnie, choć to śmiech przez łzy, brzmi też zapis, że „uczestnicy postanawiają wzmocnić współpracę w prowadzeniu poszukiwań, ekshumacji oraz innych działań służących godnemu pochówkowi ofiar konfliktów, represji i zbrodni”. A może by tak Kijów, zgodnie z wielokrotnie składanymi obietnicami, po prostu te poszukiwania odblokował? Prosta sprawa, której od niemal dekady nie da się załatwić.
Znaczną część porozumienia stanowi czysta publicystyka opisująca, jakiego rodzaju wsparcie Warszawa do tej pory okazała zaatakowanej przez Rosję Ukrainie. Dowiadujemy się choćby, że Polska „przyjęła ponad 1,6 mln osób z Ukrainy” i „przekazała 44 pakiety różnego rodzaju uzbrojenia i amunicji”, których łączna wartość „przekroczyła 4 mld euro”. W ten sposób oba kraje potwierdziły analizę mojego redakcyjnego kolegi Macieja Miłosza, który po majowym exposé ministra Radosława Sikorskiego wytknął mu, że przedstawione przez niego dane o wsparciu wartym 9 mld dol. wyglądają na zawyżone. Poza tym tego typu treści zwykle umieszcza się jednak w preambule umowy, która osadza ją w ogólnym kontekście. Tutaj nierzadko stanowią większą część poszczególnych rozdziałów.
Porozumienie jasno wskazuje obszary zidentyfikowane jako te, które mogą przynieść najwięcej korzyści w relacjach dwustronnych, oraz te, w których współpraca jest konieczna, by Ukraina mogła myśleć o skutecznej obronie państwowości i granic. W czerwcu ośrodek KMIS zapytał Ukraińców, co sądzą o podpisywanych umowach o podobnej treści z innymi państwami. 65 proc. ankietowanych stwierdziło, że są one dla Ukrainy korzystne, ale dla 51 proc. same w sobie nie pozwolą na efektywne przeciwdziałanie Rosji. Zbiorowa mądrość okazuje się bardziej racjonalna niż państwowy przekaz Ukrainy, w którym zwykło się określać porozumienia „umowami o gwarancjach bezpieczeństwa”. Lepiej mieć porozumienie niż go nie mieć, ale niczego nikomu ono nie gwarantuje. ©℗