Nie możemy się godzić na to, że pushbackuje się ludzi bez sprawdzenia choćby tego, kim są. Nawet z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa jest to zwyczajnie głupie. - mówi Anna Dąbrowska, prezeska lubelskiego Stowarzyszenia Homo Faber działającego na rzecz ochrony praw człowieka.

z Anną Dąbrowską rozmawia Emilia Świętochowska
ikona lupy />
Anna Dąbrowska, prezeska lubelskiego Stowarzyszenia Homo Faber działającego na rzecz ochrony praw człowieka, przeciwdziałania dyskryminacji i wykluczeniu społecznemu / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe
„Zdrajcy”, „ruskie pachołki”, „pieski Putina”, „wspólnicy przemytników”, „pożyteczni idioci” – to tylko niektóre epitety, jakie padają pod adresem aktywistów pomagających migrantom na polsko-białoruskiej granicy. Jak to pani odbiera?

Pracuję w organizacjach społecznych od 20 lat, całe swoje dorosłe życie. Przez ten czas usłyszałam o sobie wiele strasznych rzeczy, dostawałam okrutne wiadomości, w których życzono mi, abym została zgwałcona, i z brutalnymi szczegółami opisywano jak. Gdybym brała to do siebie, pewnie przestałabym wierzyć w to, co robię. Ale na to nie pozwalam. Takie komentarze stały się częścią ryzyka w tej pracy. Wiele z nas, kobiet pracujących w sektorze pozarządowym, doświadcza tego typu przemocy. Od wybuchu wojny w Ukrainie społeczeństwo obywatelskie wzięło na siebie potężną część pomocy dla uchodźców. Bierzemy odpowiedzialność za państwo, za nasze wspólnoty lokalne, więc niech nikt mi nie mówi, że jestem lekkoduchem i zdrajcą.

Te komentarze nie pojawiły się dopiero teraz.

Nie, pojawiły się wraz z prostacką narracją wtłaczaną ludziom przez rząd Zjednoczonej Prawicy, który zmilitaryzował granicę i poszedł z nami na wojnę, podlewając wszystko rasistowską retoryką. Choć wyjść z sytuacji było wiele, wybrano takie, które dawało największe pożytki polityczne. Jednoczenie się pod sztandarem przeciwko wspólnemu wrogowi. Z jednej strony ukazujemy zagrożenie, z drugiej kreujemy siebie na tych, którzy mają je odeprzeć, stać się bohaterami. A jak są obrońcy, to muszą być i zdrajcy. I my się do tego świetnie nadajemy. To doskonale znane w politologii mechanizmy zarządzania. Niby Polska jest demokratycznym państwem prawa, które przestrzega konstytucji i praw człowieka, ale jeśli głębiej pokopiemy, to się okaże, że nic z tego nie rozumiemy. Nie rozumiemy idei i wartości, które przyświecają temu państwu.

Brzmi pani jakby była rozczarowana, że społeczeństwo nie jest takie, jakie chcielibyśmy, aby było. Może trzeba uznać, że społeczeństwo jest, jakie jest? A jest – szczególnie teraz – pełne strachu przed Rosją, który powoduje, że większość ludzi przychylnie odnosi się do zapowiedzi wzmocnienia ochrony granicy.

OK, ale czy granie tak silnymi emocjami wydaje się pani fair?

Nie wiem. Donald Tusk na spotkaniu ze strażniczkami i żołnierzami w Dubiczach Cerkiewnych powiedział: „Nie mamy tutaj do czynienia z żadnymi azylantami, mamy do czynienia ze zorganizowaną akcją łamania polskiej granicy i próbą destabilizowania państwa. Nieprzypadkowo ta przemoc jest coraz większa. Chciałbym, żeby to dotarło do wszystkich, również do mediów i do aktywistów: polska granica musi być chroniona, a obiektami agresji są polscy funkcjonariusze”. Zgadza się pani z tą diagnozą?

Częściowo tak, częściowo nie. Wypowiedzi polityków są sprytnie skonstruowane. Są w nich zarówno elementy prawdziwe, jak i takie, których nie jesteśmy w stanie zweryfikować, bo należą do informacji niejawnych. Tusk mówi, że mamy do czynienia ze zorganizowaną akcją. Odpowiem: oczywiście, wiemy o tym od samego początku. Jako osoby aktywistyczne, udzielające pomocy na białoruskiej granicy, również wielokrotnie to podkreślaliśmy. Mówiliśmy o tym, że to naturalny szlak migracyjny, przez lata niemal szczelnie zamknięty przez reżim Łukaszenki. Aż w 2021 r. został udrożniony. Zwabiono ludzi obietnicą bezpiecznego i szybkiego dotarcia do Europy Zachodniej. Mamy na to mnóstwo screenów: ogłoszeń biur podróży proponujących załatwienie białoruskiej wizy, ofert biletów lotniczych do Mińska i transferu do granicy, której przejście miało być spacerkiem. To wszystko jest sfingowane. Ci ludzie nie idą pieszo, nie płyną łódkami. Kupują bilety na samolot i są doprowadzani pod granicę przez służby. Wpadają w machinę zorganizowanego przemytu państwowego. Dziś Łukaszenka nikogo nie sprowadza, bo nie musi. Ten szlak funkcjonuje już samodzielnie. Łukaszenka tylko pokazał, że on istnieje i jak można go wykorzystać. Warto jednak zrobić krok wstecz i zastanowić się, dlaczego oferta białoruskiego przemytnika była dla nich tak atrakcyjna.

Dlaczego?

Do momentu, do którego pomagałam na białoruskiej granicy, czyli do wybuchu wojny w Ukrainie, spotykaliśmy głównie osoby z kilku krajów. Przede wszystkim z Afganistanu, w którym po przejęciu władzy przez talibów sytuacja stała się kompletnie niestabilna. Doskonale pamiętam młode Afganki, które opowiadały mi, że uciekły z kraju, bo tam nie da się już żyć, a one chciałyby skończyć studia. Pamiętam wielu ludzi z Syrii, w której permanentnie toczy się wojna, a jednocześnie syryjskie paszporty uprawniają do przekroczenia jedynie 27 granic. Wizja mieszkania w zatłoczonym obozie dla uchodźców to żadna przyszłość. Spotykaliśmy też obywateli Demokratycznej Republiki Konga, ofiary wyzysku przemysłu wydobycia kobaltu, narażone na przemoc ze strony gangów grasujących po Saharze, sprzedających migrantów na targu niewolników w Libii. Mówię o tym, żeby pokazać, że to często ludzie, którzy znaleźli się pod ścianą. Kupienie białoruskiej wizy wydawało im się jedyną opcją. A były to osoby zaradne, z zapleczem intelektualnym, które miały łatwość zorganizowania sobie takiej wyprawy: zebrania pieniędzy, przygotowania zapasów, znalezienia butów, które wytrzymają w innym klimacie itd. O tym wszystkim nie da się jednak opowiedzieć w tweecie czy poście na Facebooku. W prostych, jednoznacznych komunikatach dobrzy są politycy. My, osoby od lat zajmujące się migracjami, nie mamy przestrzeni, aby tłumaczyć ludziom, o co w tym wszystkim chodzi i dlaczego rozwiązanie tego kryzysu musi być zniuansowane.

A jakie powinno być to zniuansowane rozwiązanie? Musimy zacząć od tego, że zdecydowana większość migrantów, którzy docierają na białoruską granicę, nie spełnia kryteriów azylowych, a nawet nie chce próbować ubiegać się o ochronę w Polsce, bo zależy im na tym, żeby dotrzeć do Niemiec czy Belgii.

Problem nie polega na tym, że oni nie spełniają naszych kryteriów. Większość z nich je spełnia – choćby osoby z Afganistanu, Syrii czy Jemenu. Problem polega na tym, że my nie spełniamy naszych kryteriów. I to jest zarzewiem tego całego konfliktu środowisk aktywistycznych z władzą. Nie możemy się godzić na to, że pushbackuje się ludzi bez sprawdzenia choćby tego, kim są. Nawet z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa jest to zwyczajnie głupie. W naszym interesie powinno być dowiedzenie się, kim dokładnie są osoby, które dostają się na granicę, skąd pochodzą, jaką mają przeszłość, czy mają powiązania z jakimiś organizacjami itd. Zamiast tego już trzeci rok pozwalamy na to, aby przechodzili bez żadnej kontroli.

Według raportu Straży Granicznej opublikowanego przez „Gazetę Wyborczą” od stycznia do września 2023 r. prawie 13 tys. osób, które przeszły przez płot na polsko-biało- ruskiej granicy, dotarło do Niemiec.

No właśnie. A teraz Niemcy zawracają tych uchodźców do Polski. Widać niepokojącą tendencję: państwa Unii Europejskiej nie są wobec siebie lojalne i solidarne.

To wiadomo już co najmniej od kryzysu uchodźczego z 2015 r.

Tak. Pomysł z białoruskim szlakiem nie zrodził się przecież z wielkiej inteligencji Putina. On po prostu przyglądał się temu, jak Europa zarządza granicami i przepływami migracyjnymi. A zwłaszcza temu, jak ostatecznie odpowiedziała na kryzys uchodźczy.

W 2015 r. Rosja nie bombardowała masowo ukraińskich miast. Nie mówię tego, żeby dawać komuś usprawiedliwienie. Chcę tylko podkreślić, jak zmieniła się od tamtej pory sytuacja międzynarodowa. Politycy i eksperci od bezpieczeństwa mówią dziś zgodnie, że Rosja i Białoruś intensyfikują wojnę hybrydową przeciwko Polsce, o czym świadczy m.in. wzrost przemocy ze strony migrantów.

Tyle że społeczeństwu nawet się nie tłumaczy, na czym ta wojna ma konkretnie polegać. Używa się tylko haseł, które mają na celu wywołanie silnych, skrajnych emocji. To gra polityczna. Po co się to robi? Skoro jesteśmy w trakcie wojny hybrydowej, czy to znaczy, że władza mi teraz podpowie, jak mam się na nią przygotować? Czy w kolejnym alercie Polacy dostaną informacje o tym, jakie zasoby powinni zgromadzić i jakie szkolenia na wypadek zagrożenia zbrojnego zapewnia im państwo? Czy otrzymają mapkę bunkrów, które wybudowało? Czy mamy sami sobie zrobić schrony? A może jednak jest tak, że cała ta wojenna narracja o granicy jest po to, aby zbijać kapitał polityczny?

Według pani, która wersja jest bliższa prawdy?

Prawda jest taka, że jako szefowa dużej organizacji, która zatrudnia osoby z różnych krajów i z różnymi doświadczeniami – również uchodźców i uchodźczynie, którzy przeżyli rosyjską okupację – już dawno zaproponowałam działania mające pomóc obniżyć u nich poziom lęku. Bo o ile dla współczesnego polskiego społeczeństwa jest to nowa sytuacja, o tyle dla ludzi pochodzących z krajów ogarniętych wojną oznacza ona powrót bardzo trudnych wspomnień i emocji. Mnie to na razie nie dotyczy, więc czekam cierpliwie na to, jaką państwo zaproponuje mi pomoc. Jak zaopiekuje się mną jako obywatelką? Jak zadba o moje potrzeby fizyczne i emocjonalne? Na razie nie zaoferowało nic, a mamy już trzeci rok tej „wojny hybrydowej”.

To, co pani teraz mówi o migrantach na białoruskiej granicy, odbiega od narracji aktywistów, która dominowała przez długi czas: że to przede wszystkim rodziny z dziećmi uciekające przed przemocą i prześladowaniami. W rzeczywistości przeważają tam mężczyźni, a oprócz Afgańczyków, Syryjczyków i Irakijczyków jest też wielu obywateli Etiopii, Indii czy Egiptu.

Myślę, że był to wybór wynikający z przekonania, że skoro państwo kreśli wizję inwazji nielegalnych migrantów, to trzeba jej przeciwstawić wyraźną kontrnarrację. Jak jedni walą „terrorystami” i „zboczeńcami”, to drudzy matkami z dziećmi. Problem nie sprowadza się jednak do tego, że my mówimy: to uchodźcy, a rząd: to migranci zarobkowi. Na szlakach migracyjnych nigdy nie ma „czystych” sytuacji. Zawsze są ludzie, którzy je wykorzystują, aby dostać się na Zachód. Mają często rodziny, przyjaciół i społeczności, które mogą ich przyjąć, pomóc znaleźć robotę, nauczyć podstaw języka. Zawsze są też ludzie, którzy wypełniają kryteria statusu uchodźcy. Problem polega na tym, jak ich od siebie odsiać. Po to wymyślono przejścia graniczne i procedurę azylową. A władza konsekwentnie odmawia tego migrantom z białoruskiej granicy.

OK, ale co z osobami, które nie chcą składać wniosku o azyl w Polsce, bo chcą dojechać do Niemiec?

Z punktu widzenia praw człowieka i prawa międzynarodowego deportowanie ludzi, którzy nie spełniają kryteriów azylowych, jest dozwolone.

Ale przecież dobrze pani wie, jak trudne i kosztowne są deportacje.

Tu nie chodzi o to, czy jest to trudne, czy łatwe. Takie mamy prawo. I obowiązki. Ich nierespektowanie prowadzi do samowolki i ryzyka wyrzucania ludzi krzywdzonych, którzy zasługują na ochronę.

Może deportacje przy dotychczasowej skali migracji w Polsce nie są wielkim wyzwaniem, ale w krajach południa Europy zdecydowanie są. We Włoszech szacuje się, że Półwysep Apeniński faktycznie opuściła jedna piąta ludzi, którzy dostali nakaz powrotu do kraju pochodzenia. Niektórzy siedzą w ośrodkach detencyjnych, ale większość się ulotniła.

W ośrodkach nie ma ich aż tak wielu – w 2022 r. było niewiele ponad 6,3 tys. osób. I wcale większość się nie ulotniła, tylko są na etapie różnych procedur albo poza nimi. A przede wszystkim są we Włoszech. Szacuje się, że mieszka tam ok. 0,5 mln nieudokumentowanych osób. I państwo w dużym stopniu tę sytuację akceptuje. Nie żal mi Włochów. Nas też nie.

Dlaczego?

Było wiadomo od dawna, że migracja do Europy będzie się nasilać. Zajmuję się tą tematyką od 2008 r., moi koledzy z innych organizacji społecznych – o wiele dłużej. Odkąd pamiętam, młotkowaliśmy kolejne rządy, aby przygotować się na różne możliwe scenariusze. I kolejne rządy traktowały nas jak pięknoduchów, którzy opowiadają o jakichś niestworzonych rzeczach. Straciliśmy co najmniej 15 lat na to, aby przygotować się systemowo. Chodzi mi o modele strategiczne, które – w momencie zaobserwowania jakiejś tendencji migracyjnej – pokazywałyby nam, jakie mamy opcje i narzędzia kontroli sytuacji. Mogliśmy też przez ten czas stworzyć legalne drogi przyjazdu do UE. Dziś jest to praktycznie niemożliwe, stąd są wykorzystywane te trudniejsze, nieregularne. Ale nasze rządy powtarzały tylko: „Nie, to na pewno się nie wydarzy. To nie nasz problem. Jaka migracja? Do Polski?”. A przecież szlak białoruski jest czynny od początku III RP! W 1992 r. czy 1993 r. pokonał go nasz kolega z Somalii.

No tak, ale ruch nie był wtedy sterowany z Moskwy i Mińska i nie było tak prężnych siatek przemytniczych jak dzisiaj.

Dobrze, ale jaką my jesteśmy demokracją, skoro nie przestrzegamy swojego prawa? I tak wracamy do obecnego rządu, którego politycy namawiali nas w kampanii, abyśmy na nich głosowali, przekonując na okrągło, że przywrócą praworządność. I gdzie ona jest? Albo gdzie jest ustawa o ochronie ludności? Nie możemy sobie pozwolić na sytuację, w której na jednym odcinku granicy obowiązuje inne prawo, a na drugim inne. Tak samo jak niedopuszczalne jest to, aby każdą grupę traktowano inaczej: ci są bliżsi nam kulturowo, więc ich przyjmujemy, ci są czarni, więc ich już nie. W Lublinie mieszka niecałe 400 tys. ludzi, a w pierwszych miesiącach wojny przyjęliśmy 1,2 mln tys. uchodźców. I nic się nie wywaliło.

Główny argument jest taki, że przyjmowanie migrantów ze szlaku białoruskiego to realizowanie scenariusza Putina.

A jaki jest nasz scenariusz?

Na razie wygląda na to, że umacnianie zabezpieczeń granicznych.

No tak, płot już stoi, teraz postawimy jeszcze kolejną fortyfikację, a potem wszystko zaminujemy.

Ale zgadza się pani, że granicę trzeba chronić?

A co to znaczy?

Mam na myśli to, że państwo powinno kontrolować, kto przedostaje się na nasze terytorium.

Tak.

To załóżmy, że zamiast pushbackować migrantów służby sprawdzają ich dokumenty i okazuje się, że ich szanse na uzyskanie ochrony międzynarodowej są znikome, bo pochodzą oni np. z Etiopii czy Egiptu. Co wtedy?

Nie wciągnie mnie pani w tę dyskusję. Nie mam prostych recept, które można by krótko wyłożyć na potrzeby tego wywiadu. Nie przedstawię tu swojego 10-punktowego planu „Jak rozwiązać kryzys na granicy?”. Po pierwsze, sprawa jest zbyt skomplikowana. Powinniśmy ją przedyskutować z rządem na innym forum, również na poziomie prac legislacyjnych. I chciałabym, żeby powstał wspólny plan. Po drugie, od pewnego czasu ministerstwa bombardują mnie i moich kolegów i koleżanki prośbami o wymyślanie rozmaitych rozwiązań. Z jednej strony to miłe, bo wskazuje, że nasza eksperckość jest doceniana i mamy szansę na przedstawienie naszych pomysłów. Z drugiej – wszystko jest potem anonimizowane i ogłasza się, że „zostało skonsultowane ze społeczeństwem”.

Rozumiem, ale czy to nie jest trochę umywanie rąk? Nie można powiedzieć, że „dopuścimy wszystkich migrantów do procedury azylowej”, nie zastanawiając się, co dalej. Przecież ci ludzie samoistnie nie znikną.

To prawda, ale push-backi są kwestią, w której aktywistki i aktywiści nie ustąpią. Wypychanie ludzi z powrotem na Białoruś to pogwałcenie norm prawa polskiego i międzynarodowego, a jednocześnie rażąca, nieusprawiedliwiona przemoc państwa wobec ludzi. I nie ma znaczenia to, czy są uchodźcami czy migrantami ekonomicznymi. Jeśli funkcjonariusze państwowi przyłapują kogoś na naszym terytorium bez prawa pobytu, to odpowiadają za jego bezpieczeństwo. A w praktyce tak się nie dzieje. Niepokoi mnie, że się na to godzimy, a rząd, który ciągle mówi o praworządności, nie widzi tu żadnej sprzeczności.

A wyobraża sobie pani, że można zawracać migrantów w sposób humanitarny, jak zapowiadano w kampanii wyborczej?

Dokąd? Na Białoruś? To samo w sobie byłoby niehumanitarne. W Polsce działa bardzo dobry system legalizacji pobytu obywateli Białorusi. Właśnie dlatego, że ich kraj jest niedemokratyczny, represjonujący ludzi m.in. z powodu poglądów politycznych. Mówimy Białorusinom: jeżeli do nas dotrzecie, to gwarantujemy wam szybką, znakomicie wymyśloną procedurę. Żaden inny kraj w Europie im tego nie zapewnia. I jako polska obywatelka jestem z tego dumna. Jak więc możemy twierdzić, że tym migrantom z lasu na Białorusi nic nie grozi?

Z drugiej strony słychać argument, że migranci, którzy trzy lata temu decydowali się na podróż przez Białoruś, nie wiedzieli, co ich czeka, ale dziś…

Nie. Nam się wydaje, że ludzie, którzy utknęli na granicy, wysyłają rodzinom i przyjaciołom wiadomości typu: „Nie przyjeżdżajcie, bo ludzie tu umierają, nie ma wody, Białorusini nas tłuką, Polacy też”. Nawet jeśli taka informacja faktycznie dociera, to każdy sukces – przedostanie się do kraju europejskiego – niweluje najtragiczniejsze opowieści z granicy. OK, jeden mówi, że jest strasznie, ale pięciu innych dojechało do upragnionych Niemiec czy Holandii. Zdesperowani ludzie zaryzykują wszystko. Myślą sobie: jestem młoda, sprzedam mieszkanie, dam jakoś radę, w końcu mam dowody, że to możliwe.

Ale pojawia się obiekcja, że jak nie będziemy zniechęcać migrantów do podróży, będzie to sygnał dla kolejnych: kupujcie te rosyjskie wizy i przyjeżdżajcie.

Ale ich i tak będzie więcej. Jak nie przedostaną się tą drogą, to inną. Rząd oznajmia nam dzisiaj, że „odzyskujemy kontrolę nad migracją”, a ja jestem w stanie wymienić wiele przykładów pokazujących, że to państwo nie ma nad nią kontroli. Sytuacja na granicy białoruskiej to promil całego problemu. Weźmy aferę wizową albo nieprawidłowości przy ściąganiu pracowników z Azji, których agencje pośrednictwa leasingowały Orlenowi. Okazało się, że państwo polskie też działa trochę jak przemytnik. Podobnie biznesy rozkręcają niektóre prywatne uczelnie: zapraszają cudzoziemców na studia, załatwiają im wizy studenckie, a ci potem znikają. Państwo nie karze jednak osób, które organizują te procedery i na nich zarabiają. Największe konsekwencje ponoszą migranci – najpierw harują wbrew wszelkim przepisom i standardom prawa pracy, często nie dostają wypłaty albo dostają mniej, niż obiecywano, a na koniec zostają deportowani do kraju pochodzenia z wbitym do paszportu zakazem wjazdu do UE na sześć lat.

Rozmawiamy na kilka dni przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, które wedle wszelkich sondaży wzmocnią skrajnie prawicową frakcję. Nie martwi panią to, że niechęć do migrantów nakręca jej popularność?

Martwią mnie populistyczne tendencje i to, że ludzie kupują takie rzeczy. Jeśli ktoś twierdzi, że zna proste rozwiązanie kryzysu, to znaczy, że jest bajarzem albo manipulatorem. Martwi mnie to, że nie ma lojalności wśród przywódców. Przyjęty niedawno unijny pakt migracyjny jest fatalny, nie rozwiązuje żadnego problemu, a jedynie generuje kolejne.

Były szef Amnesty International John Dalhuisen w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” podkreślił, że mając do wyboru „granice humanitarne i nieszczelne vs. kontrolowane i okrutne”, wyborcy zawsze wybiorą to drugie. „Jeśli organizacje promigracyjne nie przyjmą tego do wiadomości, to nic więcej nie osiągną. A co gorsza, stracą to, co już osiągnęliśmy”. Pani się tego nie obawia?

Powiem tak: przeraża mnie świat, w którym będziemy przyznawać prawa człowieka na subiektywnych, uznaniowych zasadach. Prawda jest taka, że prawa uchodźców erodują od dawna. Przywódcy zastanawiają się dzisiaj głównie nad tym, jak ułatwić zarządzanie granicami. To krótkowzroczne. Będziemy mieć coraz więcej uchodźców klimatycznych. Pytanie, jak będzie to można udowodnić, skoro teraz ci ludzie mają tyle trudności z udowodnieniem, że byli torturowani w kraju pochodzenia. Myślę, że propozycje, które pojawią się w przyszłości, będą tylko zmierzać do oddalenia problemu od naszych granic. A jednocześnie oddalą nas od wartości, które nam przyświecają.

Wielu wyborców koalicji rządzącej wyraża swoje rozczarowanie tym, że w zarządzaniu kryzysem na granicy nic się zmieniło, mimo że podczas kampanii zapewniano, że ochrona granicy musi być humanitarna i zgodna z prawem międzynarodowym. A pani jest zaskoczona?

Nie, jestem realistką. Nie rozumiem jednak, dlaczego władza nie rozmawia ani z osobami aktywistycznymi, ani z mieszkańcami Podlasia. 4 czerwca miała znowu zacząć obowiązywać strefa zamknięta. Dopiero po protestach 5 czerwca odbyły się „konsultacje” z mieszkańcami. To ma być zaproszenie do dialogu przez demokratyczną władzę? Tu nie chodzi jedynie o straty finansowe, lecz o to, aby ludzie byli godnie i podmiotowo traktowani przez swoje państwo. W przeciwnym razie dlaczego mają wierzyć, że nowa władza jest inną jakością niż poprzednicy? ©Ⓟ

Jak jedni walą „terrorystami” i „zboczeńcami”, to drudzy matkami z dziećmi. A na szlakach migracyjnych nigdy nie ma „czystych” sytuacji