Kanały zazwyczaj kojarzą się nam z Powstaniem Warszawskim. Tak naprawdę pierwszy akt opowieści o nich rozegrał się już ponad rok wcześniej.

Adina Blady-Szwajgier warszawskie getto opuściła w styczniu 1943 r. Po przeprowadzeniu na aryjską stronę muru została łączniczką Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB). Nosiła broń, amunicję, dokumenty. Jej zadaniem było pomóc towarzyszom przygotować się do walki. Gdy ta nadeszła, nie mogła zrobić nic więcej.

Obudziła się rankiem 19 kwietnia 1943 r. w mieszkaniu przy ul. Dzielnej. Mieszkała tu razem z koleżanką Helą Keilson. Nagle strzały. „Z daleka. To nie było w naszym domu ani na naszej ulicy. Ubrałam się, zeszłam na dół i dowiedziałam się, że to w getcie. Ludzie mówili: «Zaczęło się». Więc poszłam na górę i powiedziałam to Heli, a ona tak jakby zapadła się w sobie. Miała szarą twarz. Ale ja jej nie pocieszałam”.

Musiała wyjść i zobaczyć to na własne oczy. Założyła najlepszą garsonkę, uczesała się, upudrowała, umalowała usta, upewniła w lustrze, że się uśmiecha, że wygląda, jakby wszystko było w porządku. To miał być zwyczajny dzień. Dla potwierdzenia, że tak jest, kupiła u ulicznej kwiaciarki pęk kaczeńców („Taki duży. Trzymałam te kwiaty w obu rękach i mogłam w nich zanurzyć twarz. Że to radość, wiosna”). Poszła z nim na pl. Krasińskich, gdzie oparła się o studnię, przy której kiedyś, jeszcze jako dziecko, ocierała kolana z krwi po upadkach, tak naturalnych dla młodego wieku, i łzy z oczu. „Ale dziś nie miałam łez do obmywania. Tylko stanęłam i oparłam się o tę studnię mego dzieciństwa”.

Potem razem z Helą chodziły na ul. Muranowską, tam zatrzymywały się w jednej z klatek schodowych i patrzyły. „Do bólu oczu. Ale nic nie było widać, tylko w oczach miałyśmy szarość dumy i w ustach gorycz swądu, który stał nad Warszawą”. Wierzyły jednak, że walka nie musi skończyć się śmiercią.

Nie zapomnę tego obrazu

Mniej tej nadziei mieli jej koledzy i koleżanki w getcie. Szymon Ratajzer „Kazik”, znany później jako Symcha Rotem, w dniu rozpoczęcia powstania siedział razem z przyjaciółmi w mieszkaniu, które było jednocześnie ich bazą. Śpiewali narodowe pieśni żydowskie i zastanawiali się, jak TO będzie wyglądać. „Kazik” chciał od razu zaatakować Niemców, nie czekając, aż sami na nich ruszą, „i zabić ich tylu, ilu się da”. Ale pierwsze godziny walk upłynęły mu na ukrywaniu się. Niemieccy i ukraińscy żandarmi ostrzeliwali okna ich domu, a oni trwali. Czekali na lepszą okazję.

Ta nadeszła dzień później. Już wcześniej przy jednej z bram podłożyli silny ładunek wybuchowy. Przycisk, który go odpalał, mieli przy sobie. Gdy zobaczyli zbliżającą się kolumnę żołnierzy, wcisnęli go. „Ciała niemieckich żołnierzy wylatywały w powietrze, a razem z nimi kamienie i cegły walących się budynków. Nastąpiło niesamowite zamieszanie. Patrzyłem i nie wierzyłem: niemieccy żołnierze wrzeszczą, uciekają, zostawiają zabitych i rannych. Wyciągnąłem granat – jeden, drugi – rzuciłem”. Po chwili dołączyli do niego kolejni, strzelając i rzucając koktajlami Mołotowa. Nieprzyjaciel, zaskoczony i przerażony nagłością ataku, wycofał się po krótkiej walce.

Kolejne oddziały przychodziły już lepiej przygotowane, aż w końcu Niemcy zdecydowali się wygrać tę bitwę na odległość. Zaczęli ostrzeliwać kolejne budynki spoza murów. „Nagle nasz dom zaczął się palić” – wspominał Ratajzer. „Gęstniejący dym dusił i trzeba było opuścić pozycję”.

W 1944 r. wielu natknie się w kanałach na szczątki żydowskich bojowników, inni na tych, którzy po ucieczce z getta znaleźli tu kryjówki, a niejeden uratuje się dzięki przewodnikom, którymi będą właśnie Żydzi

Powstańcy, nie mając szansy w otwartej walce, chowali się, szukając okazji do walki z ukrycia. Kto mógł, schodził do przygotowanych wcześniej bunkrów. Ale szalejące pożary i będący ich efektem dym uniemożliwiały ukrywanie się w nich przez dłuższy czas. „Kazik” notował później: „My też zdecydowaliśmy się opuścić bunkier. Chcieliśmy się przedrzeć do centralnego getta. Wyszliśmy na podwórko i ustawiliśmy się w zorganizowane grupy. Nigdy nie zapomnę tego obrazu… Naokoło wszystko płonęło. Była noc. Cały teren rozjarzony od ognia. Słyszeliśmy łoskot walących się domów, przedzieraliśmy się przez płonące sklepy i mieszkania, żar był nie do zniesienia, topiło się szkło. Na ustach mieliśmy mokre szmaty”.

29 kwietnia komenda ŻOB uznała, że walka nie ma sensu. Zaczęto szukać drogi wyjścia z getta do podwarszawskich lasów. Żeby jednak można było wyprowadzić dużą grupę ludzi, potrzebna była pomoc z zewnątrz.

Podziemny ratunek

Ratajzer oraz Zygmunt Frydrych opuścili getto przez podkop pod ul. Bonifraterską. Znaleźli go przypadkiem. Gdy byli już po aryjskiej stronie, schowali się na strychu, gdzie przeczekali do rana. Nie bez problemów – po drodze zaczepiali ich szmalcownicy – dostali się na Wolę, gdzie ukryła ich w swoim mieszkaniu Anna Wąchalska, znajoma Zygmunta. Umyci i przebrani zaczęli szukać kontaktu z Icchakiem Cukiermanem „Antkiem”. Z getta wyszedł tydzień przed wybuchem powstania i pełnił teraz funkcję pełnomocnika do spraw kontaktów ŻOB z Polskim Państwem Podziemnym. Na ich pierwsze spotkanie przyprowadził m.in. swoją łączniczkę, która kilka dni później, pod wpływem historii, które usłyszała od „Kazika” i Frydrycha, popełniła samobójstwo.

Zanim do tego doszło, wspólnie się zastanawiali, jak uratować przyjaciół. Nie było możliwości wyjścia przez mur czy przez bramę. Pierwszy należało najpierw wysadzić w powietrze, co szybko ściągnęłoby Niemców na miejsce akcji, a przy istniejących przejściach wróg trzymał stale uzbrojone warty. Tak samo nie nadawał się do tego podkop pod ul. Bonifraterską – wyjście było za blisko muru.

W tej sytuacji jedyną możliwą drogą stały się kanały. Wykorzystywano je już wcześniej, ale na niewielką skalę i robiły to pojedyncze osoby. Nigdy nie szła nimi naraz duża grupa ludzi – i to skrajnie wyczerpanych, nieznających podziemnej siatki przejść, niewiedzących, jak należy się zachowywać. Poruszanie się pod ziemią wymagało dostosowania wszystkich zmysłów do warunków skrajnie różnych od tych panujących na powierzchni. Węch mierzył się z przerażającym smrodem, słuch z ciszą, w której każdy krok, każde słowo, zwielokrotnione przez ciasne tunele, tworzyło istną kakofonię dźwięków.

Najgorsze było jednak to, że schodząc kilka metrów w dół, człowiek trafiał nagle w absolutną ciemność, w której nie był w stanie dostrzec własnych rąk, nóg, towarzysza stojącego metr przed nim. Utrudniało to poruszanie się. Nie wiedząc, co się ma przed sobą, trudno było sprawnie stawiać krok za krokiem, a do tego dno tunelu często było bardzo wąskie.

Przejścia wymagały od ludzi schylania się, wręcz kulenia. Rzadkością były kanały na tyle wysokie i szerokie, aby dorosły mógł iść w pełni wyprostowany. Trzeba było poruszać się kilometrami w takiej zgiętej postawie. Ciało napinało się. Brakowało tlenu, organizm szybko się męczył.

Ci, którzy będą później przechodzili pod ziemią podczas Powstania Warszawskiego, będą mówić o przypadkach halucynacji, o samobójstwach, strzelaniu do innych. Kanały doprowadzały ludzi na skraj obłędu. A jednak były dla wielu jedynym ratunkiem. I w roku 1943, i nieco ponad rok później.

Żeby bezpiecznie przejść z punktu A do B, trzeba było mieć ze sobą przewodnika. Bez niego łatwo było wpaść w plątaninę korytarzy i nigdy z niej nie wyjść. Ratajzer wspominał: „Któregoś wieczoru wróciłem do mieszkania (…) po całodziennej bieganinie, która nie przyniosła żadnych rezultatów. Przez okno widziałem palące się getto. Z rozpaczą i w poczuciu bezsilności zastanawiałem się nad każdym swoim krokiem od chwili, kiedy wyszedłem z getta, i po raz kolejny pytałem sam siebie: czy zrobiliśmy wszystko, co było możliwe? Przerażająca i bolesna była świadomość, że możemy liczyć tylko na siebie”.

Napięcie rosło każdego dnia. Próby znalezienia pomocy nie przynosiły efektów, getto płonęło, a w jego domach ginęli kolejni bojownicy. Cukierman w końcu oznajmił Ratajzerowi, że jeśli nie znajdą nikogo, kto mógłby przeprowadzić powstańców kanałami, to pójdzie on sam. Dla „Kazika” było to równoznaczne z samobójstwem. Powiedział o tym „Antkowi”, dodając, że on nie przejdzie za mur, jeśli nie będzie minimalnej szansy na powrót. Ostatecznie Cukierman został po aryjskiej stronie.

Zbliżał się drugi tydzień maja. Odszukali „kanalarzy”, którzy zgodzili się pomóc – za odpowiednią opłatą. Samochody do ewakuacji uratowanych pomogła zorganizować Armia Ludowa. W całą akcję wplątano również „króla szmalcowników” (jego tożsamość nie jest pewna, badacze podejrzewają, że może chodzić o Tadeusza Karcza, agenta Kripo, niemieckiej policji kryminalnej). Powiedziano mu, że Armia Krajowa chce wyciągnąć grupę Polaków, którzy utknęli w getcie przed powstaniem i nie potrafią sami wrócić. Powoływanie się na AK nie po raz pierwszy pomogło Ratajzerowi w załatwieniu sprawy.

Pierwszą próbę podjęto nocą z 7 na 8 maja, ale grupa wróciła, nie znalazłszy żadnego otwartego włazu. Druga wyprawa, już z udziałem „Kazika”, ruszyła dzień później.

Nie rozchodźcie się!

Przeszli do getta. Gdy Ratajzer znalazł się na powierzchni, ruszył na poszukiwanie ludzi. Krążył między gruzami i wypalonymi domami. Zaglądał do każdej piwnicy, dziury, na podwórka, do zaułków. Ale jedyne, co widział, to pustka. Zrezygnowany, wrócił do włazu i na dół. Razem z czekającymi na niego „kanalarzami” ruszyli z powrotem. Nagle usłyszeli dźwięki dobiegające z jakiegoś bocznego kanaliku. Raz, drugi, trzeci. To nie był przypadek, tam musieli być ludzie. „Niemcy czy nasi? Nerwy miałem napięte do granic wytrzymałości, pistolet gotowy do strzału… Czekałem i powtarzałem hasła ŻOB. Napięcie rosło”.

Wtedy wyszli. Było ich kilku. Widząc „Kazika”, który oświetlał tunel latarką, rzucili się na niego. Z radości. Ściskali się, gorączkowo opowiadali jeden przez drugiego, co przeżyli. Gdy powiedzieli mu, że na górze są jeszcze inni, natychmiast powiedział im, żeby ich przyprowadzili. Niebawem było ich więcej.

Polecił im, żeby trzymali się głównej trasy i nie rozchodzili na boki, bo gdy po nich wróci, nie będzie czasu na szukanie się. Powtórzył to parokrotnie i ruszył w drogę powrotną, aby zorganizować ewakuację.

Gdy on działał, oni walczyli o przeżycie. Masza Glajtman Putermilch wspominała po latach w rozmowie z Anką Grupińską warunki, w jakich się znajdowali. „Ja nie jestem w stanie tego powiedzieć. To było… Ja pamiętam, że byłam bliska samobójstwa. Nie mówię już o głodzie, ale ta cała reszta! Byliśmy wymęczeni i zrezygnowani. Szlojme Alterman z grupy Gutmana podtrzymywał mnie na duchu”.

Podobnie zapamiętała to Pnina Grynszpan-Frymer: „Więc w tym kanale siedzieliśmy 48 godzin! Byliśmy zupełnie wycieńczeni: bez jedzenia, bez wody, bez powietrza, i ci ranni… Strasznie było w kanale. Niektórzy chcieli popełnić samobójstwo. 48 godzin czekania!”.

Przystanek Prosta

W końcu dobiegło ono końca. Dokładnie o godzinie 5 rano w poniedziałek 10 maja przy włazie na ul. Prostej miała się zatrzymać ciężarówka, niby to wioząca meble. Nią powstańcy mieli zostać wywiezieni poza Warszawę. Ale o umówionej porze samochód nie przyjechał. Nie było go również o 6, 7… O godzinie 9 Ratajzer zaczął się poważnie martwić. Na ulicy było coraz więcej osób, zaczynał się normalny ruch. Wiedział jednak, że nie może dłużej trzymać ich pod ziemią, że muszą wyjść jeszcze dzisiaj. Szczęśliwie ciężarówka przyjechała. Wybiła godzina 10.

„Podnieśliśmy klapę. Ludzie zaczęli wychodzić, nie mogłem poznać nikogo z nich, a przecież byli to moi koledzy i przyjaciele. Wydawali się jakby nie z tego świata. Ja pilnuję wyjścia. Krzaczek siedzi przy kierownicy, reszta chłopaków pomaga im się wydostać. Podczas wychodzenia krzyczy do mnie Izrael Kanał, dowódca ŻOB w getcie centralnym: «Kazik, czy jest obstawa?». Odpowiadam mu: «Ci wszyscy naokoło, to jest nasza obstawa» – pokazałem na tłum ciekawskich, który stale rósł i otaczał nas już ze wszystkich stron”.

Gdy zobaczył polskiego policjanta kierującego się w stronę stojącej niedaleko warty niemiecko-ukraińskiej, podszedł do niego i spokojnie zakomunikował mu, że powinien się stąd oddalić, bowiem odbywa się tu akcja polskiego podziemia. W domyśle chodziło o Armię Krajową. Podziałało, policjant zniknął.

W końcu z włazu już nikt nie wychodził. Ratajzer krzyknął jeszcze do środka, czy ktoś nie został – i wydał rozkaz do odjazdu. Wtedy od Cywii Lubetkin, jednej z osób, które wyszły spod ziemi, usłyszał, że muszą zaczekać, bo na dole, w bocznych kanałach, są jeszcze inni. Schowali się tam na jej polecenie – pomimo wcześniejszych nalegań „Kazika”, aby tego nie robili. Myślała, że jeśli się rozproszą, to będzie im łatwiej przetrwać, bo będą mieli więcej powietrza. Ale tak, jak ostrzegał ich Ratajzer, nie było teraz czasu. Musieli jechać. Już na miejscu, w lasach niedaleko Łomianek, doszło do awantury między nim a Cywią. „Powiedziała, że chce mnie zastrzelić. Odpowiedziałem – nie ma sprawy, możemy zakończyć ten rachunek, ona będzie strzelała do mnie, a ja do niej… Była na granicy wytrzymałości”.

Trzech młodych chłopaków, którzy pomagali przy wyciąganiu Żydów z kanału – Rysiek, Jurek i Wacek, również Żydzi – wróciło do Warszawy wraz z ciężarówką. Mieli nadzieję, że znajdą tych, którzy zostali na dole. Zaniepokojony ich długą nieobecnością Ratajzer ruszył za nimi. Gdy znalazł się na pl. Bankowym, zobaczył dziwne zbiegowisko. Z ciekawości podszedł. Zza pleców gapiów dostrzegł ciała Ryśka i Jurka, a nad nimi niemieckich żandarmów. Okoliczności ich śmierci nie udało się wyjaśnić. Według jednej z wersji Niemcy złapali ich, gdy pomagali wyjść na powierzchnię kolejnej grupie powstańców, a zgodnie z inną zostali wskazani patrolowi przez kobietę, która zapamiętała ich z akcji 10 maja.

Echo

Pierwszy akt tragedii rozgrywanej w warszawskich kanałach dobiegł końca. Rok później tysiące ludzi będą chodziły pod ziemią, ratując się przed śmiercią. Wielu z nich natknie się na szczątki żydowskich bojowników, inni znajdą Żydów, którzy po ucieczce z getta właśnie w kanałach znaleźli sobie kryjówki, a niejeden uratuje się dzięki przewodnikom, którymi będą właśnie Żydzi. Tacy jak Dawid Goldman „Gutek” i Henryk Lederman „Heniek”, którzy po wyzwoleniu z obozu na „Gęsiówce” wejdą w skład plutonu specjalizującego się w patrolowaniu tras kanałowych między Starym Miastem a Żoliborzem.

Albo jak Henryk Poznański „Bystry”. Na początku września 1944 r. wyprowadzi setki ludzi ze Starówki do Śródmieścia. Dowódca „Parasola”, porucznik Jerzy Zborowski „Jeremi”, nazwie go najlepszym nabytkiem w czasie powstania. Zginie na Czerniakowie. Jak pisała Patrycja Bukalska, znajomi zapamiętali, że w wolnych chwilach „leżał na plecach, palił papierosy i patrzył w niebo. Może dlatego, że z kanałów trudno dojrzeć niebo”. O wiele łatwiej zobaczyć w nich nadzieję. ©Ⓟ