- Próby odbierania tlenu eurosceptykom przez częściowe przejmowanie ich narracji mogą się skończyć umocnieniem antyunijnego przekazu - mówi Edwin Bendyk, dziennikarz, publicysta, prezes Fundacji im. Stefana Batorego.

Marek Mikołajczyk, Marta Rawicz: W wyborach samorządowych wzięło udział prawie 52 proc. Polaków, o ponad 20 pkt proc. mniej niż w jesiennych wyborach do parlamentu. Czy w wyborach europejskich 9 czerwca będzie jeszcze gorzej? Do tej pory cieszyły się one najmniejszym zainteresowaniem.

Edwin Bendyk: Tak. Zobaczymy, w jaki sposób partie podejdą do tych wyborów, bo wokół Unii Europejskiej jest trochę emocji, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Potencjał mobilizowania nastrojów eurosceptycznych było już widać w protestach rolników. Można się spodziewać, że PiS i Konfederacja będą się starały na tym budować. Widać, że i Donald Tusk podąża troszkę tym tropem, rozwijając – zaskakującą dla wielu – narrację, w której pokazuje dystans do decyzji podejmowanych na forum Unii.

Chodzi o pakt migracyjny?

Między innymi. Chodzi też o prawo dotyczące odnowy zasobów przyrodniczych, które zeszło z porządku Rady Europejskiej – m.in. z inicjatywy Polski – choć wydawało się, że głosowanie będzie tam formalnością. Widać, że rząd zaczął podchodzić do unijnej polityki bardziej asertywnie. To nie musi być złe, o ile nie idzie w parze z demagogiczną retoryką i nieprawdziwymi argumentami. Próby odbierania tlenu eurosceptykom przez częściowe przejmowanie ich narracji mogą skończyć się umocnieniem eurosceptycznego przekazu.

Nie widać też, żeby 20. rocznica wstąpienia Polski do UE, która wypada 1 maja, nieco ponad miesiąc przed wyborami do PE, miała być jakoś hucznie obchodzona. Zabraknie więc jubileuszowych emocji, które mogłyby zachęcić do głosowania – zwłaszcza nastawionych pozytywnie do UE wyborców koalicji rządzącej.

Trudno jednak cokolwiek prognozować. Odpowiedzi na pytania sondażowe o uczestnictwo w wyborach słabo się ostatnio sprawdzają. Głosowanie z 15 października pokazało, że wiele osób podejmuje decyzję o udziale w ostatnim momencie. Dlatego ważne będą także kampanie mobilizacyjne. Przed wyborami samorządowymi trudno przeprowadzić takie przedsięwzięcia na poziomie ogólnopolskim. Można się jednak spodziewać, że przed eurowyborami kampanii zachęcających do głosowania nie zabraknie. A jak pamiętamy, w wyborach 15 października miały one duże znaczenie.

ikona lupy />
Edwin Bendyk, dziennikarz, publicysta, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, Fot. materiały prasowe / Materiały prasowe
Jakie wnioski możemy wyciągnąć z wyborów samorządowych?

Jest kilka zaskoczeń po pierwszej turze. Wydawało się, że PiS bardziej zmobilizuje swój elektorat. A okazało się, że w ujęciu krajowym poziom demobilizacji wśród zwolenników tej partii był taki sam jak w przypadku innych ugrupowań.

Z sondażu exit poll wynika, iż chętniej do wyborów poszły osoby starsze i mieszkańcy wsi, którzy częściej głosują na PiS. Dane PKW wskazują też, że w regionach, gdzie partia ta wygrywała wybory do sejmików, frekwencja była wyższa.

Oczywiście, w wyborach samorządowych znaczenie mają lokalne rozkłady głosów. Ale jeśli porównamy wyniki wyborów parlamentarnych i samorządowych, to: PiS zdobył w tych pierwszych 35,38 proc. poparcia, teraz – 34,27 proc.

W przypadku pozostałych partii, poza Lewicą, wyniki są niemal identyczne.

I to jest ciekawe. Wydawało się, że PiS i jego zwolennicy powinni być bardziej zdeterminowani niż elektorat, nazwijmy go umownie, demokratyczny, bo dla tych pierwszych stawka była wyższa. Niektóre sejmiki i struktury samorządowe były ostatnimi bastionami, w których ta partia trzymała realną władzę. Ten drugi elektorat osiągnął swój cel 15 października, bo doprowadził do zmiany władzy.

I ta zmiana wystarczyła wyborcom koalicji rządzącej? Mimo nawoływań Donalda Tuska i Rafała Trzaskowskiego nie chcieli już dobijać PiS?

W znacznej części tak. Pamiętajmy, że rekordowa frekwencja w ubiegłym roku była efektem udziału w wyborach osób, które nie interesują się polityką. Dla nich wybory samorządowe nie są częścią polityki krajowej. A kwestie takie jak sejmiki wojewódzkie są nieczytelne dla większości społeczeństwa. Gdybyśmy wyszli teraz na ulicę i zapytali o Adama Struzika, który od lat jest marszałkiem województwa mazowieckiego, to obawiam się, że mało kto by wiedział, kto to jest.

Inaczej jest w przypadku wyborów władz miast – szczególnie tam, gdzie stawka była wysoka. I mieliśmy kilka ciekawych, zaskakujących wyników, jak np. w Gdyni czy we Wrocławiu. Ale o tej lokalnej dynamice wyborczej w mniejszym stopniu decydowała ogólnopolska rywalizacja między partiami niż emocje wynikające z miejscowego kontekstu.

Kolejne zaskoczenie dotyczy udziału kobiet. Przed wyborami wydawało się, że to one będą bardziej zdemobilizowane i absencja w tej grupie będzie większa. Okazało się jednak, że głosowało ich więcej niż mężczyzn.

Tezę o tym, że kobiety mogą nie pójść tym razem do urn, postawił w niedawnym raporcie Fundacji Batorego dr Paweł Marczewski. Jako powód wskazywał poczucie zawodu, że nie zrealizowano składanych im obietnic, choćby liberalizacji przepisów aborcyjnych.

Tak wynikało z przedwyborczych sondaży. A było wręcz przeciwnie. Więcej kobiet niż mężczyzn znalazło powód, by zagłosować. Powtórzyły wzór z wyborów październikowych. To bardzo pozytywne zaskoczenie. Mam nadzieję, że powyborcze badania odpowiedzą, co było przyczyną. Można się domyślać, że akurat wybory samorządowe dotyczą spraw, na które w Polsce to kobiety zwracają wciąż większą uwagę: dostępu do przedszkoli, jakości edukacji i usług społecznych, oferty kulturalnej, a więc kwestii, za które odpowiada samorząd. A skoro tak, to wybór wójta czy burmistrza ma konkretne znaczenie praktyczne, ważniejsze niż otoczka polityczna.

Z czego może wynikać słabszy niż pół roku temu wynik Lewicy? To ona przed wyborami odgrzała temat aborcji.

W wyborach samorządowych temat aborcji nie miał takiego znaczenia. Wywoływał emocje, których nie sposób przełożyć na wybory wójta lub burmistrza, bo przecież to nie oni o aborcji decydują. Podnoszenie kwestii praw kobiet, jakkolwiek słuszne na poziomie polityki krajowej, w kampanii samorządowej mogło być wręcz przeciwskuteczne, bo przesłaniało prawdziwą stawkę, czyli wybór władz odpowiedzialnych za gminę lub miasto.

Polityka samorządowa rządzi się innymi regułami niż krajowa. Oparta jest na innych emocjach, jest także znacznie mniej upartyjniona. Nie ma więc większego sensu analizowanie wyników wyborów lokalnych za pomocą analizy stosowanej przy opisywaniu polityki krajowej. Oczywiście na końcu można policzyć, jak głosowały elektoraty poszczególnych partii, jaki jest rozkład głosów w sejmikach i jaka partia ma Warszawę, a jaka Chełm. Ale w rzeczywistości głosowanie w każdej gminie i mieście to odrębna historia, łącznie ze zjawiskiem podwójnej lojalności, kiedy głosujący w wyborach krajowych np. na PiS na poziomie lokalnym oddają głos na kandydata, który do PiS odnosił się negatywnie.

Jeśli chodzi o Lewicę, to jej problem polega też na tym, że jest słabo obecna na poziomie lokalnym i miała słabych kandydatów, na co zwracał niedawno uwagę prof. Rafał Matyja w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.

Mają słabe struktury?

To jeden z zasadniczych problemów Lewicy. W wyborach do sejmików zdobyła ona tylko osiem mandatów, zupełnie poniżej oczekiwań. Nie udało się przełożyć dobrego wyniku w niektórych miastach na dobry wynik w sejmikach. Poparcie dla Magdaleny Biejat w Warszawie nie wystarczyło, żeby pociągnąć listę na Mazowszu. Prognozy mówiły, że Lewica ma szansę nawet na trzy mandaty w sejmiku, a zdobyła jeden.

A dlaczego młodzi mniej licznie niż w październiku poszli do urn? Nie chcieli głosować czy nie mogli? Wielu z nich mieszka, studiuje albo pracuje w dużych miastach, a zameldowani są w rodzinnych miejscowościach.

I tak mieliśmy pozytywne zaskoczenie – głosowało o 4 proc. więcej młodych niż w 2018 r. Z takiej perspektywy wypadli lepiej niż inne grupy społeczne. Jednak generalnie młodzi faktycznie nie poszli licznie do wyborów. Z czego to wynika? Ważnym powodem był skomplikowany sposób dopisywania się do list wyborców. Wiele osób młodych mieszka poza domami rodzinnymi, w mieszkaniach tymczasowych, bez meldunku.

Druga rzecz to kwestia zainteresowania sprawami lokalnymi. Emocje, które towarzyszą wyborom, na pewno nie są takie same u osoby, która przyjechała do Krakowa na studia, i u kogoś, kto przez kolejne kadencje prezydenta Jacka Majchrowskiego marzył tylko o tym, żeby coś się zmieniło. Albo odwrotnie – żeby nic się nie zmieniło. Dla studenta pochodzącego z innego miasta pewnie ważniejsze są wybory rektora uczelni, na której studiuje, a akurat jesteśmy w ich toku.

Warto też pamiętać, że mimo przekonywania, że każdy głos się liczy, wśród osób młodych narasta świadomość, że ze względu na procesy demograficzne tworzą oni coraz mniejszą grupę wyborców, a więc ich sumaryczny głos waży mniej niż np. głos emerytów. Przekonanie, że „i tak zostaniemy przegłosowani”, może więc zniechęcać. Średnia wieku kandydatów wynosiła 49 lat – to też mogło mieć jakieś znaczenie.

Lepiej jednak nie generalizować, bo – powtórzę – każda gmina i miasto to odrębna historia. W wielu miejscach młodzi angażowali się bezpośrednio w wybory. Cieszy każdy przypadek, kiedy np. aktywista wywodzący się z Młodzieżowego Strajku Klimatycznego i działający w lokalnym stowarzyszeniu dostał się do rady miasta, jak np. Sebastian Radzimiński w Ostródzie. A przecież nie jest on wyjątkiem. Warto przy okazji zwrócić uwagę, że wśród osób kandydujących na stanowiska wykonawcze tylko 20 proc. to były kobiety.

Z czego to wynika? W społeczeństwie wciąż pokutuje przekonanie, że polityka to domena mężczyzn?

Raczej dominuje przekonanie, że polityka to brutalna gra. Co zresztą często jest prawdą, również na poziomie lokalnym. Wspomniany Rafał Matyja zwracał uwagę na anonimowy czarny PR wokół Łukasza Gibały w Krakowie. Powszechność mediów społecznościowych także zmieniła charakter komunikacji politycznej, która coraz bardziej polega na emocjach. Hejt jest stałym elementem wszelkich internetowych dyskusji.

W takiej sytuacji zaangażowanie się w politykę krajową lub lokalną wiąże się z bardzo wysokim kosztem: utratą prywatności, ze stresem, z presją, koniecznością mierzenia się z wyzwiskami, insynuacjami. Dla wielu kobiet ten koszt jest zbyt wysoki. Zwłaszcza że w Polsce to wciąż one w większym stopniu niż mężczyźni odpowiadają za sferę prywatną – dom i rodzinę – która w przypadku zaangażowania w politykę może być zagrożona.

Zresztą podobnie jest np. w hiperdemokratycznym z założenia środowisku twórców Wikipedii. Tam też zdecydowanie przeważają mężczyźni – globalnie w 2020 r. tylko 15 proc. wikipedystów stanowiły kobiety. Jakie są przyczyny tej dysproporcji? Część badaczy zwraca uwagę na to, że temperatura sporów podczas edycji haseł potrafi być bardzo wysoka, a sposób prowadzenia dyskusji dość konfrontacyjny. Inni podkreślają, że bariera wejścia do środowiska zdominowanego przez mężczyzn jest po prostu dla wielu kobiet zbyt wysoka.

Jakie postulaty mogą trafić do wyborców w kampanii przed wyborami europejskimi? Liderzy Konfederacji grają na ostrej antyunijnej nucie – porzucić Zielony Ład, rozprawić się z migrantami, odejść od poprawności politycznej. Podobne wypowiedzi można usłyszeć również z ust polityków PiS.

Politycy będą mówić to, czego chce słuchać elektorat. Obciążanie Unii Europejskiej i mitycznej Brukseli za nieopłacalność produkcji rolnej czy koszty energii okazało się skutecznym wehikułem konsolidacji elektoratów, zwłaszcza PiS i Konfederacji. Wyraźnie pokazały to badania More in Common Polska sprzed kilku tygodni. Niepokojące jest przenoszenie się tych nastrojów także na elektoraty innych partii, co tłumaczy m.in. zmianę retoryki premiera. W przypadku PiS widać jednak wyraźnie wzrost nie tyle nawet eurosceptycyzmu, ile postaw antyunijnych.

Granie na polexit?

Około połowy zwolenników PiS jest przekonanych, że Polska miałaby się lepiej poza UE, więc jesteśmy na granicy przechylenia nastrojów. A przecież jeszcze pięć lat temu ta partia szła do wyborów pod hasłem: Polska sercem Europy. Widać wyraźnie, że grając na pewnych emocjach, łatwo stać się ich zakładnikiem.

Jak to wygląda w przypadku zwolenników partii tworzących koalicję rządzącą? Jakich postulatów oczekują?

Na pierwszym miejscu cały czas jest bezpieczeństwo. Polacy czują się bezpieczniej w Unii, nawet jeśli czasem przypisują UE zadania, jakie wykonuje NATO. Ale też bezpieczeństwo jest tu rozumiane szerzej – nie tylko militarne, lecz także materialne czy socjalne. Na pewno podkreślanie, że Unia Europejska jest przestrzenią bezpieczeństwa, to dobry i sprawdzony komunikat. Europa kojarzy się także jako przestrzeń rozwoju ekonomicznego, choć sprawa z wykorzystaniem tego komunikatu jest trudniejsza.

Dlaczego?

Bo w ciągu 20 lat obecności Polski w UE kwestia korzyści ekonomicznych w publicznym i politycznym przekazie sprowadzała się do bezpośrednich transferów, słynnego „wyciskania brukselki”, o którym mówił przed laty Waldemar Pawlak. Teraz symbolem takiego myślenia jest podkreślanie wielkiego sukcesu nowego rządu, czyli odblokowanie KPO i pierwsze miliardy, które zaczęły z tego programu napływać do kraju.

Zbliża się jednak czas, kiedy Polska stanie się płatnikiem netto do unijnego budżetu, po prostu staniemy się tak bogaci, że dołączymy do klubu najzamożniejszych państw UE. Tylko jak wytłumaczymy ludziom, zwłaszcza nastawionym już teraz eurosceptycznie, że warto nadal być w Unii, skoro najważniejszy powód ustał?

I jak to rozwiązać? Widzi pan tu jakieś zadanie dla rządu?

Trzeba znacznie intensywniej podkreślać, że rozwój Polski i wzrost zamożności wynika głównie z dostępu do wspólnego rynku, który miał znacznie większe znaczenie niż bezpośrednie transfery. Wszyscy powinniśmy na to zwracać uwagę: politycy, media, organizacje pozarządowe. Zwłaszcza że to uwypukla nasze zasługi – tego, co zarobiliśmy na unijnym rynku, nikt nam nie dał. To efekt naszej pracy.

Co ciekawe, tego problemu nie mają np. Węgry. Słynący z eurosceptycyzmu premier Węgier Viktor Orbán opowiedział historię o UE nieco inaczej. Nie boi się mówić Węgrom, że dzień, w którym Węgry staną się płatnikiem netto, będzie świętem narodowym. Bo kto płaci za orkiestrę, ten może dyktować, co ma ona grać.

Jak duże znaczenie w kampanii odegra Zielony Ład?

Na pewno będzie wykorzystywany przez siły eurosceptyczne. Będzie to jeden z wektorów osłabiających pozytywne nastawienie do Unii. Polacy zaakceptowali konieczność zielonej transformacji, o czym świadczy rozwój rynku odnawialnych źródeł energii, w tym fotowoltaiki. Jednak Zielony Ład „opowiada się” w Polsce tak, że pierwsza myśl, która wielu osobom przychodzi do głowy, to wzrost cen. I niezależnie od tego, czy faktycznie do niego dojdzie, czy uda się go uniknąć, trudno będzie wyjść poza tę perspektywę. Kampania do europarlamentu będzie bardzo krótka. Nie ma czasu, aby przekonywać do zmiany zdania. Decydować będzie zdolność do mobilizacji własnych elektoratów i demobilizacji elektoratów oponentów. Ważne będą nie tylko hasła, lecz także sami kandydaci. Wyborcy nie będą mieli motywacji do głosowania, jeśli zobaczą, że tak jak w 2018 r. wielu ubiegających się o mandat do Parlamentu Europejskiego to polityczni emeryci starający się o ciepłe miejsce na zwieńczenie kariery.

Co z ułatwieniami związanymi z udziałem w wyborach? W Sejmie jest projekt nowelizacji kodeksu wyborczego. Zakłada on przywrócenie możliwości głosowania korespondencyjnego dla wszystkich wyborców.

Mechanizm głosowania korespondencyjnego jest dla mnie oczywisty i powinien być dostępny. I mam nadzieję, że próba upowszechnienia głosowania korespondencyjnego podjęta przez rząd PiS w 2020 r. w kontekście wyborów prezydenckich nie zniszczyła zaufania Polek i Polaków do tej formy uczestnictwa w wyborach. Z tym że zmiana kodeksu wyborczego i sposobu głosowania to już sprawa na kolejne wybory.

Powinniśmy wprowadzić możliwość głosowania przez internet?

Zwolennicy e-votingu przywołują przykład Estonii, gdzie można głosować przez internet od 2005 r. – w wyborach w 2023 r. z tej opcji skorzystała ponad połowa wyborców. Mnie jednak bardziej przekonują argumenty specjalistów wskazujących, że ryzyko związane z bezpieczeństwem głosowania jest większe niż ewentualne korzyści w postaci zwiększonej frekwencji. Ubiegłoroczne wybory pokazały, że potrafimy się zmobilizować i do oddania głosu nie zniechęcają nawet kolejki. Nie w technologii więc problem, lecz w motywacji. ©Ⓟ

Viktor Orbán nie boi się mówić Węgrom, że dzień, w którym Węgry staną się płatnikiem netto, będzie świętem narodowym. Bo kto płaci za orkiestrę, ten może dyktować, co ta ma grać